Aktualności

Był policjantem na kresach Rzeczypospolitej

Data publikacji 13.01.2021

Ojciec mój, Marek Hussak, byt policjantem na Wschodnich Kresach Rzeczypospolitej. Jako starszy posterunkowy pełni! służbę w gminie Bogdanówka, pow. Skałat, woj. tarnopolskie. Był to powiat przylegający do granicznej rzeki Zbrucz, rejon trudny i niespokojny. W całym powiecie było 74 policjantów. Posterunek w Bogdanówce liczył ich pięciu na sześć wsi.

W czerwcu 1939 roku ukończyłem Szkolę Podchorążych Rezerwy Artylerii i skierowany zostałem na praktykę do I Dywizjonu 12. Pułku Artylerii Lekkiej w Tarnopolu. Tu zastał mnie wybuch II wojny światowej.

Na kilkanaście godzin przed wyjazdem mojej jednostki na front ojciec zjawił się niespodziewanie przed wartownią dywizjonu. Wywołano mnie. Było to pamiętne spotkanie. Ojciec był zdenerwowany wydarzeniami, ale wyjątkowo serdeczny. Wyraźnie cieszył się, że syn jest podchorążym (wtedy jeszcze rodzice naprawdę cieszyli się, że mają syna w wojsku). Nie ukrywał obaw, że wojna będzie długa i krwawa. Czuło się, że chce powiedzieć jak najwięcej od siebie i matki. Chodziliśmy długo pobliskimi ulicami, rozmawiając wyjątkowo ciepło i życzliwie.

Pożegnanie było trudne. Uściskaliśmy się. Odchodząc, raz jeszcze się obejrzał. Wydało mi się, że miał łzy w oczach. On, zawsze poważny i twardy. Czyżby przeczucie mówiło mu, że widzimy się po raz ostatni?...

Ojciec był i pozostanie dla mnie postacią szczególną. Chociaż w domu codzienny porządek wyznaczała matka, to przecież czuliśmy bliskość i autorytet ojca. Charakter jego służby decydował o częstym przebywaniu poza domem, ale gdy byt, jego obecność działała na nas jakoś kojąco. Nie wtrącał się do spraw drobnych, był małomówny, może nawet surowy, lecz sprawiedliwy. Umiał za­chęcić do pracy w domu, chwalił, gdy robiliśmy coś pożytecznego w gospodarstwie, rzadko, lecz stanowczo wytykał błędy czy słabości.

Lubił swoją pracę policjanta, choć była ciężka i nie zawsze bezpieczna Często podkreślał, że jest to służba państwowa i ten fakt przesądzał niejako, że byliśmy rodziną patriotyczną, jak wiele innych polskich rodzin na Wschodnich Kresach Rzeczypospolitej.

Dom i przyszłość rodziny byty dla ojca, jak zresztą i dla matki, sprawą wielkiej troski. Pamiętam, jakim wydarzeniem dla ojca była wyprawa ze mną i nauczycielką z mojej szkoły do Tarnopola na mój egzamin do gimnazjum. Widać było, że do naszego kształcenia przywiązuje wielką wagę. Wiele czasu i pieniędzy, z tej przecież niezbyt wielkiej pensji, poświęcał na urządzenie domu i przydomowego gospodarstwa po to, by zapewnić rodzinie godziwy byt. Pamiętam, jaka to była radość, gdy słomianą strzechę naszego domu udało się zastąpić ocynkowaną blachą, której zakup pokrył ojciec pożyczką spłacaną ratalnie.

Ulubionym zajęciem ojca w chwilach wolnych od pracy byty pszczoły. Pasieka była jego relaksem po ciężkiej służbie, tak że miód mieliśmy przez cały rok.

Jako policjant nasz ojciec wykonywał swoje obowiązki z godnością i bez narzekań. A przecież w tamtych latach nie było radiowozów ani telefonów komórkowych. Swój rejon trzeba było przemierzać piechotą lub na rowerze bez względu na pogodę, jednakowo latem i zimą. Kilometry w upał czy mróz, w deszczu lub śniegu.

Autorytet policjanta na wsi - to coś nieokreślonego, a przecież realnego na co dzień. Był faktycznym przedstawicielem tej odległej od kresowej wsi, ale rzeczywiście istniejącej władzy, stróżem porządku, często wyrocznią i jedynym autorytetem dla mieszkańców w licznych, nieraz drobnych i śmiesznych sprawach: łagodził konflikty sąsiedzkie i rodzinne, a także narodowościowe nieporozumienia - bo i takie bywały. Reprezentował prawo, a to wtedy znaczyło wiele. Widzę go, jak dzisiaj, gdy w deszczową, jesienną pogodę w granatowej pelerynie z karabinkiem Manlicher przewieszonym przez ramię - lufą w dół, przemierzał wieś w normalnym obchodzie czy też w poszukiwaniu sprawców bójek czy kradzieży, z reguły drobnych, ale przecież dokuczliwych dla poszkodowanych, i jak bogate doświadczenie i znajomość środowiska pozwalały mu - podobnie jak i jego kolegom - szybko wyławiać sprawców. Porządek i spokój w rejonie jednały mu szacunek. Wszyscy ludzie we wsi znali go, kłaniali się, chętnie rozmawiali, byt ich obrońcą i przyjacielem.

Był policjantem zdyscyplinowanym, przyzwyczajonym do porządku. Toteż gdy rozpętała się wojna, gdy Niemcy parli w głąb kraju, armia sowiecka brutalnie i pod pozorem ratowania „braci” przekroczyła Zbrucz, poszedł jak inni policjanci na bezsensowny rozkaz koncentracji do Tarnopola, skąd jako najgorszy element „wrogów ludu" zgarnięty został z wieloma innymi policjantami do radzieckiej niewoli i znalazł się w dalekim Ostaszkowie, obozie mieszczącym się w budynku dawnego klasztoru, położonym na wyspie na jeziorze Seliger.

O pobycie ojca w Ostaszkowie świadczyły dwie pocztówki, jakie otrzymała matka w lutym i w marcu 1940 roku. Potem zapanowała złowroga cisza.

Świadkiem ponurego marszu kolumny policjantów pędzonych na wschód była moja siostra Helena. Miała wtedy 11 lat, ale jej pamięć zarejestrowała wszystko z niezwykłą dokładnością. Opowiedziała mi dopiero po latach. A było tak: Byt ostatni tydzień września 1939 r., wyjątkowo ciepły, prawie upalny. Od mieszkańców wsi Kamionki nasze rodziny dowiedziały się, że od strony Tarnopola prowadzą kolumny jeńców-policjantów. Matka i siostra chwyciły trochę żywności i popędziły w stronę szosy. Zdążyły. Ojciec ze zrolowanym przez plecy płaszczem, wychudzony, zakurzony i znużony upałem maszerował z opuszczona głową. Pierwsza dostrzegła go Helena, krzyknęła. Ojciec usłyszał, chciały podbiec obie, ale konwojent odepchnął matkę, a dopuścił tylko siostrę. Ojciec przytulił ją ze łzami w oczach, sięgnął do kieszeni bluzy, skąd wyjął moją fotografię w mundurze podchorążego i wcisnąwszy ją w rękę siostry powiedział: „Zabierz tę fotografię, bardzo chciałbym ją zatrzymać, ale nie chcę, by i nad nim się znęcali". Konwojent brutalnie odsunął siostrę, matka płakała, nie mogąc się zbliżyć, ale kolumna szła do przodu. Ojciec jeszcze odwrócił się, skinął ręką i powoli zniknął, zasłonięty kurzem wzniesionym nogami pędzonych w stronę Podwotoczysk policjantów.

Nie wiem, jak to się stało, że o tym fakcie dowiedziałem się wiele lat później. Uderzyła mnie i trafność ojcowskich przewidywań, i jego stosunek do mnie. Wtedy z jeszcze większą wyrazistością zrozumiałem, czym było dla ojca i dla mnie nasze spotkanie w Tarnopolu.

***

Mijały lata, zbliżał się wielki przełom, którego początki wyznaczały „przebudowa i nowe myślenie” Michaiła Gorbaczowa.

Nieco później okaże się, że byty to także ostatnie lata Związku Radzieckiego jako państwa dyktatury komunistycznej. Ujawnione zostały dokumenty świadczące o wymordowaniu przez NKWD polskich oficerów i policjantów. Te wydarzenia odbiły się donośnym echem nie tylko w Polsce, ale także u naszych wschodnich sąsiadów. Coś się przełamało. Odczułem to przy najbliższym spotkaniu, które chciałbym dokładnie opisać. Przed tym jednak kilka słów wyjaśnienia.

Stowarzyszenie Księgarzy Polskich, którego przez wiele lat bytem prezesem, miało podpisane porozumienie o współpracy z Towarzystwem Miłośników Książki ZSRR, natomiast Centrala Księgarstwa, jako reprezentacja branży, współpracowała ze swoim radzieckim odpowiednikiem.

Nasze wieloletnie kontakty służbowe sprawiły, że byliśmy zaprzyjaźnieni na tyle, by mówić o różnych sprawach, chociaż niektóre tematy polityczne byty omijane. Moi partnerzy wiedzieli, że byłem z ro­dziną wywieziony do Kazachstanu, już na początku bowiem pojawiło się pytanie, skąd znam dobrze język rosyjski. Znali też chyba fakt, że ojciec mój był w obozie, chociaż nigdy tego nie komentowano.

W pierwszych dniach września 1991 roku przybyłem do Moskwy w sprawie kolejnego porozumienia o współpracy. Było to wkrótce po słynnym puczu sierpniowym. Moi moskiewscy partnerzy witali mnie wyjątkowo serdecznie. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, nie pomijając sprawy Katynia i Miednoje. Dyrektor generalny księgarstwa radzieckiego J.N. Sapożnikow zaprosił mnie do domu na kolację. Mówiliśmy o wydarzeniach, które wstrząsnęły Rosją i o stosunkach polsko-radzieckich. Gospodarz stwierdził, że naprawa krzywd i oczyszczenie atmosfery wymagać będzie wielu wysiłków. Wznosząc, rosyjskim zwyczajem, kieliszek za pamięć mojego ojca, zakończył stwierdzeniem: - Mamy, Tadeusz, wobec was trudny dług do spłacenia. W czasie kolacji otrzymaliśmy telefoniczne potwierdzenie, że rano będzie do mojej dyspozycji samochód, bym mógł pojechać do Miednoje na grób mojego ojca.

O godzinie 8 rano przed hotelem czekała na mnie wiceprzewodnicząca Moskiewskiego Zarządu Stowarzyszenia Miłośników Książki E. Jefremowa w czarnej wołdze. Po drodze nie mówiliśmy zbyt wiele. Miasto Kalinin (już było wiadomo, że wróci do starej nazwy Twer) wywarto na mnie nie najlepsze wrażenie. Może dlatego, że w miarę zbliżania się do celu rosło we mnie napięcie i zdenerwowanie. To była trudna podróż, ale trzeba ją było odbyć.

Zatrzymaliśmy się na rynku i wysiedliśmy, by się rozejrzeć i zapytać, jak dojechać do Miednoje. Zagadnięty przeze mnie przechodzień określił, gdzie znajduje się dawny budynek NKWD. Ale coś się we mnie zbuntowało, postanowiłem, że nie pójdę do tego miejsca, żeby - jak mi się wydawało - nie słyszeć echa morderczych strzałów. Po przeciwnej stronie rynku zauważyłem budki z kwiatami. Wybrałem 10 najładniejszych bukietów...

Szosą na Leningrad ruszyliśmy do Miednoje. Po kilkunastu kilometrach znaleźliśmy się w niewielkim miasteczku - pytamy, jak dojechać na cmentarz Polaków. Odpowiedzi byty dosyć mętne, dowiedzieliśmy się, że trzeba pojechać w prawo przez most nad niewielką rzeczką, a tam gdzieś niedaleko jest poszukiwany przez nas cmentarz. Za mostem rozciągnięta jest wzdłuż drogi wieś Jamok. Zatrzymujemy się, pytamy dwie spotkane kobiety, gdzie cmentarz - nie wiedzą, a może boją się mówić? To dziwne, bo przecież tydzień temu była tu wielka uroczystość z udziałem biskupa polowego, kompanii honorowej naszej Policji oraz wielu rodzin poległych. Skręcamy w lewo do lasu, asfaltową dróżką. W lesie, jeszcze dwukrotnie pytamy spotkanych grzybiarzy: gdzie cmentarz? Nie wiedzą, widać, że są zakłopotani, a może odstrasza ich czarna wołga? Tak, głęboki, przez wiele lat ugruntowany, strach o własne bezpieczeństwo robi swoje...

Trzymamy się asfaltowej dróżki, skręca w lewo, bliżej rzeki. Wśród drzew mijamy kilkanaście dość zrujnowanych budynków, jakby domków wczasowych. Dalej za ogrodzeniem pofałdowana część rzadko rosnącego lasu. Jeszcze kilkanaście metrów i wśród drzew widać spory kopiec, a na nim góra kwiatów, które jeszcze nie zdążyły zwiędnąć. Jesteśmy na miejscu. Wjeżdżamy na niewielki placyk przed kopcem pokrytym kwiatami. Po lewej stronie widać wiele rozkopanych i wyrównanych miejsc, między drzewami kilkanaście małych krzyży oraz wysoki, duży krzyż z tablicą i mnóstwem kwiatów dookoła.

Największe bukiety składam u stóp wielkiego krzyża, na którym umieszczona tablica informuje, że tu na tym cmentarzu spoczywa 6311 policjantów, rozstrzelanych przez NKWD w 1940 roku. Stoję długo w milczeniu, a ze mną dwoje Rosjan, Jefremowa i młody kierowca wołgi. Jest przeraźliwie cicho, a ja mam w głowie straszny szum i jest mi bardzo smutno. Rozglądam się bezradnie, gdzieś tutaj, może pod moimi stopami, leży mój Ojciec, który był tak dumny z tego, że syn ukończył podchorążówkę, lecz musiał rozstać się z jego fotografią...

Cmentarze zawsze i wszędzie wymuszają powagę. Ale ten cmentarz to na razie tylko grupa zbiorowych mogił. To cmentarz szczególny, leżą tu bowiem tysiące rozstrzelanych, bezbronnych policjantów, których jedyną winą było to, że byli Polakami, że służyli Polsce...

Resztę kwiatów składam na kilku dołach dających zarys mogił zbiorowych. Z kopca świeżo usypanego nad miejscem pochówku ekshumowanych biorę do plastykowego woreczka dwie grudy piaszczysto-gliniastej ziemi o dziwnie czerwonym zabarwieniu.

Jedną z nich położę na grobie matki w dalekich Żarnikach pod Wrocławiem, która całe pozostałe życie nie mogła pogodzić się z tym, że ojciec nie wróci...

Wyszliśmy poza ogrodzenie. Próbowaliśmy rozmawiać. Jefremowa kilkakrotnie powtarzała: straszne, straszne, a zwracając się do mnie powiedziała: - Pan Tadeusz, jak Wam musi być ciężko, kiedy ja nie mogę powstrzymać się od płaczu. Młody kierowca powiedział: - Pozwólcie uścisnąć Wam rękę, bo co tu mówić - nie ma słów!

Gdy wracaliśmy, moje myśli krążyły dookoła dwóch grobów. Małej i samotnej mogiły brata Aleksandra w Kazachstanie i tej wielkiej, zbiorowej, gdzie spoczywa ojciec i tylu jego kolegów, mogiły, która, miejmy nadzieję, nie zostanie zapomniana, a nazwiska w niej spoczywających znajdą się na tablicy, która przypominać będzie przyszłym pokoleniom Polaków i Rosjan, kto i dlaczego tu leży...

Rano, na spotkaniu z prezesem stowarzyszenia podziękowałem za umożliwienie mi wyjazdu do Miednoje. Odpowiedział krótko: -To był nasz ludzki obowiązek. Po dwóch dniach dalszego pobytu i omówieniu problemów współpracy naszych stowarzyszeń, wyjeżdżam z Moskwy. Ale przedtem zostałem zaproszony na pożegnalny obiad. Przybyli członkowie prezydium stowarzyszenia i dyrekcji księgarstwa. Gospodarzem spotkania byt Siergiej G. Szuwałow, przewodniczący Stowarzyszenia Miłośników Książki, deputowany do Rady Najwyższej i zastępca przewodniczącego Komisji Kultury tej rady. Gdy wszyscy zajęli miejsca, podniósł się S. Szuwałow i zwrócił się do mnie: - Drogi Tadeuszu, dzisiejsze spotkanie jest dla nas bardzo trudne. Znamy ciebie jako człowieka, który lata całe pracował nad zbliżeniem ludzi obu naszych krajów, ale dziś mówimy do ciebie jako przyjaciela, który tu, na naszej ziemi, stracił ojca, niewinnie rozstrzelanego. Wiemy, że żadne słowa nie przywrócą życia tym, którzy leżą w Miednoje czy w Katyniu, ale uwierz nam, że jest nam bardzo przykro, dzielimy Twój smutek, wstydzimy się tego, co działo się w tamtych latach, wstydzimy się również, że masz naród musiał milczeć tyle lat i serdecznie ciebie przepraszamy. Wybacz, bądź staraj się wybaczyć, współczujemy ci bardzo. Zwracając się do zebranych za stołem powiedział: - Wstańmy, pomilczmy i wypijmy za pamięć ojca Tadeusza, niech wieczna będzie Jego pamięć.

Powie ktoś, może nawet z przekąsem: cóż to takiego, to tylko mało znaczący gest. Otóż protestuję stanowczo. Na taki sam gest czekały od lat rodziny pomordowanych, czekał cały nasz naród. I jeśli słowo „przepraszam” padło wreszcie z ust prezydenta tego państwa, to wobec nas, Polaków i wobec całego świata był to akt przyznania się i potępienia zbiorowego mordu dokonanego w tym kraju na polskich oficerach i policjantach.

Ale - podkreślam to - moi moskiewscy partnerzy zrobili to wcześniej, bez nakazów odgórnych i bez żadnego nacisku. Zadziałało ich własne sumienie i to uważam za właściwą satysfakcję. Oczywiście nie przywraca to życia spoczywającym w Miednoje, ale przecież - w moim pojęciu - oczyszcza atmosferę, zamyka okres przemilczeń i znaczących niedomówień, daje wielką nadzieję na normalne, partnerskie współżycie w przyszłości.

Źródło: Gazeta Policyjna/Tadeusz Hussak, nr 38/2000, s. 9

  • Marek Hussak
Powrót na górę strony