Aktualności

Fachowcy od kieszonek

Data publikacji 12.05.2020

Powierzchowność złodzieja kieszonkowego, zwanego u nas doliniarzem, jest zawsze do pewnego stopnia charakterystyczna. Zdradza przeto uświadomionemu obserwatorowi z kim ma do czynienia. A więc osobnik taki pozuje przede wszystkim na wielkiego poczciwca, ubiera się bardzo przyzwoicie, często nawet elegancko, w każdym zaś razie stara się nie wyróżniać zaniedbanym wyglądem od otoczenia, bo to utrudniałoby, a nawet uniemożliwiałoby mu „robotę”, polegającą na bezpośrednim ocieraniu się o ludzi.

Tak zaczyna się rozdział o złodziejach kieszonkowych, pochodzący z oficjalnego podręcznika (a właściwie maszynowego skryptu), wydanego w 1928 r.  - tylko do użytku wewnętrznego - dla posterunkowych, słuchaczy Normalnej Szkoły Fachowej dla Szeregowych PP w Mostach Wielkich. Dalej jest równie ciekawie.

Jak rozpoznać doliniarza?

Oczywiście, żaden z nich nie ma wypisanej na czole profesji, więc na pierwszy rzut oka nie jest to takie proste. No, chyba że ukończyło się przedwojenną „akademię policyjną” lub zgłębiło wspomniany podręcznik z zakresu służby śledczej. Z niego bowiem dowiemy się, że doliniarzzawodowiec posiada starannie wypielęgnowane ręce o wąskich dłoniach i długich palcach. Nie niszczy on nigdy rąk ciężką pracą fizyczną, natomiast przez odpowiednią gimnastykę i stałe stosowanie środków wydelikacających naskórek (tłuszczów, wazeliny, gliceryny itp.), stara się osiągnąć jak największą ich delikatność i giętkość.

Z kolejnych akapitów wynika, że warto też zwracać uwagę na palce osób wzbudzających nasze podejrzenie. Okazuje się bowiem, że środkowy palec zawodowego złodzieja kieszonkowego jest równy prawie co do długości z palcem sąsiednim, tj. wskazującym i serdecznym. Taka budowa palców ułatwia niezmiernie robienie tzw. nożyc, któremi posługują się kieszonkowcy podczas dokonywania kradzieży(…).

Gdy jednak nadal mamy wątpliwości czy podejrzany osobnik jest rzeczywiście rutynowym kieszonkowcem, trzeba zwrócić baczną uwagę na jego lewą rękę. Posiada ona bowiem te same właściwości, co prawa. Kieszonkowiec wie doskonale, że często nie będzie mógł zbliżyć się do upatrzonej ofiary w taki sposób, aby wygodnie i pewnie posługiwać się prawą ręką, dlatego też gimnastykuje obie ręce równocześnie. Ponieważ zaś takie urobienie lewej ręki jest bardzo trudne, wymaga wiele pracy i niezmiernej wytrwałości, przeto nie należy nigdy lekceważyć tej bardzo ważnej cechy charakterystycznej, ponieważ objaśnia ona najczęściej zupełnie pewnie z kim ma się do czynienia.

A w ogóle – podkreślają autorzy podręcznika, zapewne oficerowie śledczy - każdy policjant powinien zapamiętać raz na zawsze, że prawdziwy złodziej kieszonkowy nigdy nie nosi ani laski, ani parasola, ani rękawiczek. Dlaczego? Bo wolne ręce, to jego narzędzia pracy.

Miejsce pracy: tłok i ciżba wielka

Można śmiało powiedzieć, że doliniarstwo jest tak stare, jak pieniądze. Od kiedy tylko ludzie zaczęli nosić przy sobie sakiewki z monetami, zawsze znalazł się ktoś, kto chciał je sobie niepostrzeżenie przywłaszczyć. Tak jest do dziś.

„Środowisko naturalne” fachowców to od kieszonek to tłok i ciżba wielka. Tam się czują najlepiej i najbezpieczniej, no i mają pole do popisu. Dlatego miejscem ich przestępczej aktywności   zawsze były ( i pozostały) gwarne bazary, przepełnione sklepy, urzędy pełne petentów, środki komunikacji publicznej, a także różnego rodzaju uroczystości, np. msze kościelne, pogrzeby, imprezy masowe itp. W okresie II RP policja śledcza klasyfikowała  doliniarzy na trzy kategorie (zależności od miejsca ich działania): kieszonkowcy miejscy - kradnący na targowiskach, ulicach, w sklepach itp., kieszonkowcy podróżujący – operowali w tramwajach, pociągach, autobusach, oraz „marwicherzy”, których specjalnością było okradanie „lepszej publiczności” w teatrach, bankach, przy kasach kolejowych, wagonach klasy pierwszej.

Niezależnie od swojej specjalności kieszonkowcy najczęściej działali w kilkuosobowych zespołach, zwanych „rakietami”. Każda „rakieta” ma swoją „rączkę”, „konika” i „świecę” – wyjaśniał aspirant PP Edward Gęgotek na łamach tygodnika „Na Posterunku”. – „Rączka” jest najważniejszy, bo to mistrz, który bezpośrednio dokonuje kradzieży, przecinając upatrzonej ofierze kieszeń i wyciągając portfel, zegarek, papierośnicę, słowem, co się da. Prawą ręką mistrza jest „konik”, który znajduje się zawsze obok „rączki” i natychmiast po kradzieży odbiera skradzioną rzecz i ulatnia się z miejsca przestępstwa. Pozostali członkowie „rakiety”, czyli „świece”, wytwarzają sztuczny tłok, zagadują upatrzoną ofiarę, wszczynają kłótnię i w ten sposób ułatwiają mistrzowi operowanie żyletką czy po prostu ręką.

O innym typie kieszonkowca – „samotnika”, pracującego w pojedynkę,  pisał posterunkowy PP Piotr Fuks ze stołecznego Urzędu Śledczego. Operując kieszeń, pozostaje on z reguły z tyłu okradanego i dlatego trudniej na niego zwrócić uwagę. Przy tym „samotnik” unika zasadniczo wchodzenia i jeżdżenia tramwajem lub autobusem i kradzieży dokonuje przy wsiadaniu, co umożliwia mu szybkie oddalenie się z miejsca kradzieży albo pozostanie na miejscu, podczas gdy tramwaj, jako bezwiedny i naturalny sprzymierzeniec złodzieja, uwozi ofiarę kradzieży. „Samotnik” jest najniebezpieczniejszym typem kieszonkowca i zwalczanie go napotyka na wielkie trudności oraz wymaga dużego doświadczenia i szybkiej orientacji.

Trza lepi pilnować złodzieji

Źródła milczą, który to z przedwojennych doliniarzy wykazał się szczytem bezczelności i arogancji, sięgając ręką do tylnej kieszeni spodni samego ministra spraw wewnętrznych gen. Felicjana Sławoja Składkowskiego. Stało się to w kwietniu 1935 r. przed kościołem garnizonowym w Warszawie, podczas uroczystości pogrzebowych gen. Daniela Konarzewskiego. Minister Składkowski opisał to wydarzenie w swojej książce „Kwiatuszki administracyjne i inne”: Gdy koledzy wynosili trumnę i znalazłem się na placu przed kościołem, tłum ludzi rzucił się w kierunku przeznaczonej na zwłoki lawety, zostałem popchnięty i poczułem jakieś nieskoordynowane dotknięcia na plecach. Należałem jednak jeszcze wtedy do ludzi dufnych w swą bystrość, poza tym byłem w płaszczu, nie pomyślałem więc nawet o złodziejach kieszonkowych.

Dopiero w swoim gabinecie szef resortu siłowego zauważył, że ma przeciętą tylną kieszeń i brak portfela. Postawił na nogi całą policję, agentów i konfidentów, nic to jednak nie dało. Dokumenty i pieniądze pana Ministra przepadły jak kamień w wodzie. Urząd Śledczy sięgnął więc po niekonwencjonalne środki, wysyłając emisariusza do „Taty-Tasiemki” (Łukasza Siemiątkowskiego), byłego bojówkarza PPS, niekwestionowanego wówczas szefa warszawskich złodziei ze słynnego wolskiego Kercelaka. Siemiątkowski odwiedził ministra, wysłuchał jego żali i obiecał pomoc w odzyskaniu utraconej własności. Nie gwarantował tylko zwrotu pieniędzy.

Po dwóch dniach skórzany portfel ministra odniesiono do gmachu MSW. Wszystkie dokumenty były w komplecie, ale gotówka zniknęła. Dołączono natomiast karteczkę z ironicznym podpisem jakiegoś - mało biegłego w ortografii - stołecznego doliniarza,: Panie ministrze trza lepi pilnować złodzieji.

Znany z poczucia humoru minister Składkowski pewnie się tylko uśmiechnął z takiej porady. Wiedział doskonale, że ani samym rozkazem, ani zarządzeniem nie poprawi stanu bezpieczeństwa w Polsce. Zagrożenie przestępczością w II RP było bowiem bardzo poważne i wynikało – zdaniem kryminologa prof. Leona Radzinowicza - z kryzysu naszej polityki kryminalnej, którego symptomami była m.in. wzrastająca liczba młodych przestępców, duża bezkarność, niewłaściwe metody postępowania karnego oraz zbyt niski stan etatowy policyjnej formacji. To z kolei miało wpływ na jej skuteczność działania. Według obliczeń prof. Radzinowicza, w latach 30-tych pozostawało u nas nieukaranych 29% sprawców zabójstw, 54% rozbojów, 70% oszustw i 78% kradzieży. Jak wynika z danych statystycznych, przestępczość w Polsce miała wówczas charakter wybitnie ekonomiczny. Dominowały kradzieże mienia w różnych „odmianach”, stanowiąc około trzech czwartych ogółu popełnionych przestępstw.

„Walgodesko”, Flint i „Gwiazda”  

Złodzieje kieszonkowi w II RP mieli się zupełnie dobrze. Wśród  ferajny cieszyli się niemałym prestiżem, pieniędzy im nie brakowało i nawet w razie wpadki  nie groziły im wieloletnie wyroki. Nic więc dziwnego, że działające przed wojną złodziejskie szkoły kształcące kieszonkowców: warszawska, lwowska, radomska, kielecka, na brak kandydatów do zawodu doliniarza nie narzekały. Przyjmowano do nich – po dokładnej selekcji -  już sześciolatków, zapewniając im właściwą ścieżkę edukacyjną. Każdy uczeń otrzymywał doświadczonego opiekuna, u boku którego terminował nawet kilkanaście lat. Choć nie jest to powód do chwały, trzeba jednak powiedzieć, że w swojej profesji osiągali klasę mistrzowską. I to w skali międzynarodowej.

Trudno stwierdzić ilu ich było naprawdę, zwłaszcza tych „arcymistrzów”. Nie wszyscy figurowali w policyjnych kartotekach. W przedwojennej prasie i współczesnych pitawalach przewija się wiele nazwisk i pseudonimów rodzimych doliniarzy wraz z opisami ich niecodziennych wyczynów.

W roku 1933, na przykład, „królem doliniarzy” okrzyknięto Józefa vel Joska Flinta. Sto razy notowany był w kartotekach policyjnych, ale nigdy nie złapano go za rękę. Sławę zyskał za kradzieże metodą zza pierwszego parkanu, czyli wyjmowanie portfeli z wewnętrznej kieszeni marynarki. W taki właśnie sposób pozbawił dokumentów i pieniędzy m.in. czechosłowackiego dyplomatę dr. Hajka. Stało się to 4 września 1933 r. w przedziale pociągu odjeżdżającego  z Dworca Głównego w Warszawie do Pragi. Polskie złote i czeskie korony Flint zatrzymał dla siebie, wszystkie dokumenty odesłał do ambasady. Tego wymagał złodziejski honor.

Międzynarodową sławę zyskał też Jerzy Majchrowski, warszawski doliniarz, który swoją karierę rozpoczął w 1926 r. w stołecznych tramwajach, a później przerzucił się na pociągi dalekobieżne. Znały go dobrze policje w Berlinie i Wiedniu, gdzie przez ponad 10 lat z powodzeniem nie tylko kroił skórę w kuchni, czyli kradł portfele z tylnych kieszeni spodni, ale również sprawdzał się w kradzieżach zza drugiego parkanu. To już był prawdziwy złodziejski majstersztyk, wymagający od kieszonkowca dostanie się aż do wewnętrznej kieszeni kamizelki.

Do historii polskiego doliniarstwa przeszli też Stanisław Sigmund, Karol Przyjemski, Felek Zdankiewicz, Stefan Ferka, Ferdynand Biały, Moryc Schajbe, Grajzelman, Abram ps. „Parch”,  a także „Gwiazda”, „Chodzik”, „Walgodesko” i wielu wielu innych. Stali się sławni to nie tylko z powodu swych prestidigitatorskich talentów, ale również dzięki przestrzeganiu zasad złodziejskiego kodeksu honorowego.

Źródło: BEH-MP KGP/JP

Powrót na górę strony