Aktualności

„Poznański Landru”?

Data publikacji 26.05.2020

Policja poznańska przyznała, że tak makabrycznego i wstrząsającego widowiska, jakie ujrzała po wyłamaniu drzwi do pokoju, gdzie zamieszkiwali Langowie i otwarciu pieca, skąd wyzierały spalone piszczele i dymiąca jeszcze głowa, nie widziała – donosił m.in. łódzki „Głos Poranny” 9 sierpnia 1934 r.

No cóż, wodze dziennikarskiej wyobraźni mocno zostały w tym opisie popuszczone,  jednak faktem jest, że do zbrodni przy ul. Małeckiego 4 w poznańskiej dzielnicy Łazarz rzeczywiście doszło, tyle że tydzień wcześniej, 2 sierpnia. Prawdopodobnie ze względu na dobro wszczętego śledztwa informację o tym podano z opóźnieniem. Rozgłosu jednak i tak nie uniknięto. O „poznańskim Landru” rozpisały się wszystkie ogólnopolskie dzienniki, i to „dużą czcionką” (niektóre wydrukowały nawet dodatki nadzwyczajne). Nic w tym dziwnego, bo okoliczności towarzyszące tej zbrodni były niecodzienne i bulwersujące. Ćwiartowanie zwłok, palenie ich fragmentów  w domowym piecu, wywożenie w walizce poza miasto – to było coś zupełnie nowego i niespotykanego dotąd w cywilizowanej i gospodarnej Wielkopolsce. A poza tym zabójca w ciągu kilkunastu godzin znalazł się pod kluczem. 

„Potwór w ludzkim ciele”

40-letni Franciszek Lange, sprawca tej makabrycznej zbrodni, trafił w ręce policji bardzo szybko, ale – co trzeba podkreślić – przede wszystkim dzięki obywatelskiej postawie mieszkańców Fałkowa, niewielkiej podgnieźnieńskiej wsi. To tutaj, w ciepły piątkowy wieczór, 3 sierpnia 1934 r., z poznańskiego pociągu wysiadło dwóch mężczyzn. Starszy, ubrany w jasny garnitur i takiż kapelusz, dźwigał pokaźnych rozmiarów walizkę, młodszy – jakiś mniejszy pakunek. Wyglądali na „miastowych”. Nie zatrzymując się, wyszli z dworca, kierując się w stronę kościoła. Jakieś pół godziny później ten starszy pojawił się ponownie na dworcu, aby odebrać z przechowalni przysłany tym samym pociągiem drugi bagaż – również dużą walizkę. Wyszedł z nią szybko z budynku.

Dwóch nieznanych mężczyzn na pustej stacji zwróciło, co prawda, uwagę pracowników PKP (zawiadowcy stacji i kasjera), ale nie zaniepokoiło. Przybysze zachowywali się spokojnie, nie zdradzając niczym objawów zdenerwowania. Dopiero kilkadziesiąt minut później, kiedy łuna pożaru rozświetliła niebo za gospodarstwem Kubickiego, położonym ok. dwóch kilometrów od dworca, zawiadowcę stacji Bronisława Zugehoera tknęło złe przeczucie. Skojarzenie z tajemniczymi mężczyznami jakoś nasunęło się same. Dodatkowo jego podejrzenia umacniał widok dwóch męskich sylwetek (z daleka nierozpoznawalnych), uwijających się przy płonącej stercie zboża. Nieznajomi zamiast gasić, jeszcze bardziej  podsycali ogień, rzucając w płomienie kolejne snopki. Dostrzegłszy zbliżających się mieszkańców Fałkowa, podpalacze uciekli w kierunku Pierzysk.

Kiedy w dymiącym jeszcze pogorzelisku znaleziono metalowe zamki i okucia ze spalonych waliz, a między nimi zwęglone szczątki, przypominające fragmenty  ludzkich zwłok, zawiadowca Zugehoer natychmiast powiadomił o zdarzeniu posterunek Policji Państwowej w sąsiedniej Lubawie. Przekazał też koledze ze stacji w Pierzyskach (ostatnia stacja przed Gnieznem) rysopisy dwóch nieznanych mężczyzn. Prosił, aby nie spuszczać ich z oczu do momentu przyjazdu agentów policji.

Podejrzani rzeczywiście wsiedli do pociągu w Pierzyskach. W Gnieźnie czekali już na nich  funkcjonariusze z miejscowej komendy PP. Zakutych w kajdanki przewieziono do urzędu śledczego w Poznaniu.

„Zabiłem w afekcie”

Franciszek Lange od razu przyznał się do zabójstwa swej 38-letniej żony Marii, którą poznał niespełna dwa miesiące wcześniej poprzez biuro matrymonialne. Zabiłem w afekcie – zeznał do protokołu – bo mnie żona bardzo zdenerwowała. Zresztą nie pierwszy raz.

Chwycił więc krzesło i z całej siły uderzył ją w głowę. Taka była jego wersja. Ale temu wyrafinowanemu twierdzeniu nikt wiary nie daje, wiedząc kim jest Lange – napisał „Tajny Detektyw”. - Wzięty pod mikroskop policyjnych dochodzeń zbrodniarz z ul. Małeckiego okazał się dobrym znajomym policji z lat ubiegłych. Notowany był wielokrotnie w kartotekach jako sprytny i rutynowany oszust(…). Lange miał już na swoim koncie dziewięć wyroków sądowych i 10 lat spędzonych za więziennymi murami. Był doświadczonym i przebiegłym przestępcą, do tego cechował go cynizm i zimna krew. W opinii śledczych, pozbawiony tzw. uczuć wyższych, zdolny był do czynów najgorszych.  

Opisując podczas wizji lokalnej tragiczne wydarzenia z czwartku, 2 sierpnia 1934 r., zachował olimpijski spokój. Ani na chwilę nie załamał się, gdy opowiadał, jak krajał nożem i piłką zamordowaną żonę. Ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy, gdy opisywał scenę wkładania do kaflowego pieca odciętej głowy nieboszczki – pisał wyraźnie wstrząśnięty reporter „Tajnego Detektywa”, powołując się na anonimowe źródło w wydziale śledczym.  Gdy już Lange uporał się z „detalami”, skrwawiony korpus zapakował do walizy wypchanej gazetami i sukienkami zamordowanej i następnego dnia przy pomocy swego syna Bronisława (z pierwszego małżeństwa – przy. J.P.)), około godziny 18 makabryczny bagaż wywiózł z mieszkania. na dworzec. Synowi  powiedział, że wiezie bibułę komunistyczną do zniszczenia,. Co było dalej, już wiemy.

Prowadzący śledztwo funkcjonariusze sceptycznie przyjęli wyjaśnienie zbrodniarza o działaniu w afekcie. Z zebranego materiału wyraźnie zaczął rysować się  finansowy motyw tego zabójstwa. Dla „wszystkowiedzących” sąsiadów z kamienicy był on oczywisty. „Głos Poranny” podchwycił ten wątek: [Maria, z domu Nowicka] była gospodynią w kilku zamożnych domach. Uczciwa, rzetelna, pracą uciułała sobie pokaźny kapitalik, przeszło 4 tysiące złotych, i… zaczęła myśleć o szczęściu małżeńskim. [Lange] przedstawił  się jej za urzędnika wojewódzkiego, który ma 200 zł pensji i 100 zł renty inwalidzkiej. Uwierzyła, zakochała się i postanowiła wyjść za mąż (…).

Lange, wyrafinowany oszust i kryminalista, zwietrzył najprawdopodobniej dobry interes. W trybie niemalże ekspresowym, bo zaledwie po 2-tygodniowym okresie narzeczeństwa, zaciągnął swą wybrankę przed ołtarz. Dzięki temu wszedł w posiadanie jej pieniędzy. Wówczas kobieta nie była mu już potrzebna, wiec zamordował. Liczył, że bez śladu pozbędzie się dowodów winy. Nie udało się.

W gąszczu podejrzeń

Dokładniejszy wgląd w życiorys Franciszka Langego oraz analiza jego przestępczego dossier skłoniły członków ekipy śledczej do „odkurzenia” niewykrytych w latach 30-tych w Polsce przypadków zabójstw kobiet na tle rabunkowym. Było ich całkiem sporo, ale po wstępnej weryfikacji zainteresowano się kilkoma, które sposobem działania sprawcy przypominały zbrodnię przy ul. Małeckiego w Poznaniu.

Sześć zabójstw odnotowano w Bydgoszczy oraz jej okolicach. Pierwszą popełniono w lipcu 1923 r. W snopach zboża w Osielsku koło Bydgoszczy znaleziono pracownicę browaru w Myślęcinku, Wandę Kwiatkowską z poderżniętym gardłem. Ofiara ograbiona została z pieniędzy i biżuterii. Jeden z mieszkańców Osielska zwrócił uwagę na tajemniczą parę idącą przez wieś. Dosyć szczegółowo opisał mężczyznę w jasnym garniturze i kapeluszu. Rysopis pasował do Langego.

Miesiąc później w jednym z dzienników bydgoskich ukazało się krótkie ogłoszenie: „samotny pan poszukuje gospodyni”. Na anons odpowiedziała 30-letnia Aniela Wiśniewska. Następnego dnia pod podany adres zgłosił się elegancko ubrany mężczyzna, w wieku ok. 35 lat. Nie zastawszy jej w domu, pozostawił właścicielce mieszkania list. Ta, wiedziona ciekawością, zajrzała do środka. „Pan Dziedzic” prosił Wiśniewską o spotkanie i wspólny wyjazd do Złotnik Kujawskich w celu omówienia szczegółów angażu. Dwa dni później robotnicy drogowi odkryli zwłoki Anieli na skraju lasu, przykryte gałęziami. Kobieta miała podcięte gardło i nic cenniejszego przy sobie. Gospodyni Wiśniewskiej szczegółowo opisała „pana dziedzica”.  Rysopis pasował do Langego.

W grudniu 1932 r. w Żabikowie pod Poznaniem, znaleziono na polu, przykryte warstwą obornika, zwłoki młodej kobiety Wandy Dudziakównej, zajmującej się domokrążnym handlem i nieźle sytuowanej. Kobieta została postrzelona z pistoletu, a następnie zadźgana nożem. Zabójca pozbawił ją wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Zbrodnia odbiła się szerokim echem wśród mieszkańców, którzy jednoznacznie kierowali swoje podejrzenia na  zamieszkującego tu jakiś czas Franciszka Langego. Dobrze go tu pamiętano: był jakiś zagadkowy, unikał ludzi, nigdzie nie pracował, a niczego mu nie brakowało. Policja jakoś bliżej nie zainteresowała się wówczas jego osobą. To był błąd – uznano.

Gdzie Lange, tam zbrodnia

Zbagatelizowano także sprawę zaginięcia pierwszej żony Langego, Janiny Gromadzińskiej, z którą wziął „cichy” ślub w 1921 r. w odległej od Poznania Częstochowie. Idylla nie trwała roku. Langemu udało się namówić żonę do sprzedaży mieszkania pod pozorem wyjazdu do Belgii na placówkę. Od tamtego momentu nikt już Gromadzińskiej-Langowej nie widział. Rodzinie byłej żony oświadczył, że Janina w Belgii odeszła od niego z kochankiem. Jak później sprawdzono, małżonkowie w ogóle nie opuszczali granic Rzeczpospolitej.

Poszlak wskazujących na zbrodnicze intencje oraz czyny Langego można by wymienić znacznie więcej. To, że udało mu się tak długo i bezkarnie funkcjonować w społeczeństwie zawdzięczać mógł niebywałemu szczęściu oraz – niestety –  tzw. przyczynom obiektywnym: niedoskonałości technicznej, organizacyjnej i kadrowej ówczesnych organów ścigania.

11 grudnia 1934 r. Sąd Okręgowy w Poznaniu wydał wyrok skazujący Franciszka Langego za zabójstwo swej żony Marii na karę śmierci przez powieszenie. Za inne przestępstwa – lakonicznie poinformowała prasa codzienna - Lange skazany został na szereg lat więzienia. Jako łączną karę sąd wymierzył karę śmierci.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Tajny Detektyw”

Powrót na górę strony