Aktualności

Zemsta zza grobu?

Data publikacji 17.05.2020

Na śladach wstrząsającej zbrodni w Poznaniu. Prochy zamordowanego przed siedmiu laty wołają o pomstę – krzyczały tytuły krajowych dzienników z 3 września 1931 roku.

Korespondent „Kuriera Warszawskiego” donosił ze stolicy Wielkopolski: W czasie zwożenia wielkiej ilości papieru do drukarni mieszczącej się w kamienicy przy ul. Półwiejskiej 20 w Poznaniu, oberwały się pod naciskiem nadmiernego ciężaru tafle chodnika, pod którym ujrzano głęboki otwór. Kiedy udano się do piwnicy, aby zbadać przyczynę oberwania się chodnika, na jej końcu wykryto wnękę, założoną szczelnie deskami. Zawezwany stróż domu przystąpił do usunięcia desek i nagle  zauważył z przerażeniem w zagłębieniu kościotrupa w pozycji stojącej…

Komisarz Nowakowski na tropie

Na Półwiejskiej szybko pojawiła się policyjna ekipa z kom. Alfonsem Nowakowskim, naczelnikiem miejscowego Urzędu Śledczego, oraz asp. Bogdanem Przemszą, dowodzącym brygadą pościgową PP. Z prokuratury rejonowej przybył podprokurator Mieczysław Hrabyk.

Rozpoczęto pierwiastkowe – jak wówczas określano wstępne czynności procesowe  – śledztwo, skrupulatnie badając miejsce znalezienia ludzkich szczątków i gromadząc znalezione dowody. Przed śledczymi stanęły trzy kluczowe pytania: czyj to szkielet, od jak dawna tu się znajduje i dlaczego w tej piwnicy, a nie na cmentarzu.

Z przeprowadzonej wizji lokalnej wynikało, że szkielet stał „na baczność” we wnęce framugi piwnicznego okna , przyciśnięty do muru dwiema deskami. Górna część okna, wychodząca na ulicę, a znajdująca się na równi z chodnikiem, zamiast być przykryta metalową kratką, jak to zazwyczaj się stosuje, zasłonięta była dwiema płytami chodnikowymi, podpartymi od wewnątrz deskami. To one nie wytrzymały ciężaru beli papieru, załamały się, odsłaniając tajemniczą skrytkę.

Kilka godzin trwało jej badanie i zabezpieczanie śladów. Dokładnie opisywano znalezione kości, strzępki odzieży i kilka znalezionych przy szkielecie drobiazgów. Jak się okazało, decydujących dla identyfikacji denata. Tygodnik „Tajny detektyw” nie skąpił przy tym swym czytelnikom mocnych wrażeń: Wydobyto najpierw jedna nogę, która przytem się oderwała od reszty korpusu i po tej nodze, a właściwie po zmurszałym i zapleśniałym trzewiku, w jaki była ubrana – rozpoznano bardzo ważny dla śledztwa szczegół – trup był rodzaju męskiego. Na samym końcu wydobyto głowę, a raczej już tylko czaszkę oblepioną błotem i owiniętą w stare gazety, przylepione do kości.

 Po jej oczyszczeniu stwierdzono ślady po silnych uderzeniach zadanych jakimś twardym narzędziem, młotkiem lub siekierą. Kości czaszki były bowiem w trzech miejscach zmiażdżone. Do dalszych badań zabezpieczono też kawałek materiału ze spodni, skórzane buty pogryzione przez szczury, portmonetkę z trzema kluczykami oraz świstek wymazanego w błocie papieru, który po delikatnym oczyszczeniu okazał się fragmentem wezwania sądowego. Nazwisko adresata było zupełnie zatarte, jednak pod lupą zdołano odczytać numer poznańskich akt sądowych z roku 1923.

Sygnatura  nr 5D98/23

Nie było wątpliwości, że człowiek, którego szkielet znaleziono, nie odszedł z tego świata dobrowolnie. Po ściągnięciu z archiwum akt, okazało się, że pod tym numerem kryje się sprawa niejakiego Juliusza Gemmiga, oskarżonego o ciężki uraz cielesny. Na tę sprawę wzywany był do sądu w charakterze świadka Józef Jankowiak, zamieszkały w Poznaniu przy ul. Bukowskiej 31. W aktach zachowała się również notatka o poszukiwaniu Jankowiaka, w związku z jego nieobecnością na dwóch kolejnych rozprawach. Czy to jego szczątki znajdowały się w  tej piwnicy?

Wysłany na ul. Bukowską agent śledczy ustalił, że pod wskazanym adresem zamieszkują Maria i Marcin Jankowiakowie, rodzice Józefa. Z ich relacji wynikało, że 9 lipca 1923 r. 16-letni wówczas Józek wyszedł z domu do Banku Mieszczańskiego, gdzie był posłańcem, i od tamtej pory ślad po nim zaginął. Miał wtedy przy sobie większą sumę pieniędzy (12 milionów marek), którą miał dostarczyć do jednego z poznańskich zakładów na wypłaty dla pracowników.  Ponieważ przesyłki nie dostarczył, podejrzewano, że pieniądze zdefraudował  i zniknął. Za tą wersją przemawiał fakt, ze po dwóch miesiącach do domu  rodziców nadszedł krótki list, w którym napisał tylko, że wyjeżdża za granicę. Ani słowa wyjaśnienia powodu tej nagłej decyzji. „Tego nie mógł zrobić nasz Józio – zdecydowanie stwierdził ojciec. – On by niczego nie ukradł. I to nie jego charakter pisma”.

Zeznania matki zaginionego chłopca były znacznie ciekawsze. Podejrzewała, że Józek mógł zostać zamordowany. Wskazała także na ewentualnego zabójcę, niejakiego Leona Hałasa, narzeczonego jej córki Franciszki. Nie miała do niego zaufania, był lekkoduchem. Miał już 32 lata, był bez pracy, zawodu i pieniędzy. Za to lubił wypić i zabawić się. W przeddzień zaginięcia syna nocował u nich, a rano wyszedł razem z Józkiem. Kiedy wieczorem przyszedł do narzeczonej, zauważyła na jego koszuli plamy krwi. Tłumaczył się, że miał krwotok z nosa i na dowód pokazał zakrwawioną chusteczkę. To jej jednak nie przekonało.

Hałas na celowniku

Pominąwszy kwestię osobistych uprzedzeń Marii Jankowiakowej, kom. Nowakowski polecił swym agentom pójść tropem Leona Hałasa. Jak bowiem wynikało z relacji innego świadka, restauratora Feliksa Radojewskiego, krytycznego dnia  - 9 lipca 1923 r. - w godzinach popołudniowych, Hałas wraz z Józkiem Jankowiakiem spędził w jego lokalu przy ul. Półwiejskiej 16, kilka godzin. Wypili sporo wódki, po której nastolatek ledwo trzymał się na nogach. Wyszli razem około godz. 19. Hałas był więc ostatnią osobą, która widziała Jankowiaka żywego.

Restaurator Radojewski przekazał funkcjonariuszom Urzędu Śledczego jeszcze jedną istotną informację, dotyczącą Hałasa. Kilka tygodni wcześniej, po kilku kieliszkach wypitego alkoholu, Hałas zwrócił się do niego z propozycją ”załatwienia jakiegoś bogatego Żyda”, żeby zdobyć gotówkę. Pieniądze potrzebne mu były na opłacenie przyjęcia weselnego i przygotowanie mieszkania dla mającego przyjść na świat dziecka. Restaurator nie skorzystał  jednak z oferty wspólnego skoku, ale mógł ją przecież przyjąć ktoś inny.

W kilka tygodni po zniknięciu Józka, jego siostra stanęła przed ołtarzem. Leon Hałas, jak obiecywał swej wybrance, tak i zrobił: wyprawił huczne wesele dla przeszło trzydziestu osób, sfinansował zakup sukni ślubnej, a sobie garnituru, kupił też meble i nawet wózek dla pierworodnego. Pytany, skąd na to wszystko wziął pieniądze, odpowiadał  różnie: dostał od swego ojca, który sprzedał mieszkanie, albo – zrobił dobry interes, bądź pożyczył. Nikt, oprócz Marii Jankowiakowej, nie podejrzewał go o najgorsze. Komu zresztą przyszłaby do głowy tak niedorzeczna myśl, żeby narzeczonego siostry podejrzewać o zabójstwo „szwagra”.

Prokurator Hrabyk i kom. Nowakowski nie pominęli jednak tej wersji. Drogą służbową zwrócili się do władz francuskich o zatrzymanie podejrzanego o zabójstwo Leona Hałasa i osadzenie go w areszcie do czasu załatwienia formalności ekstradycyjnych. Hałas bowiem od 1926 r. mieszkał wraz z żoną i pięciorgiem dzieci w miasteczku Bourg en Bresse koło Lyonu, pracował w miejscowych zakładach, cieszył się dobrą opinią przełożonych i sąsiadów. Był kochającym mężem i ojcem. Zatrzymanie go przez policję francuską było zaskoczeniem dla wszystkich, którzy go tam znali.

Powrót w kajdankach                                            

Z pewnością nie tak wyobrażał sobie Leon Hałas swój powrót do Polski. 13 lutego 1932 r. na przejście graniczne w Zbąszyniu przywieźli go funkcjonariusze niemieckiej policji „Schupo”. Skutego kajdankami, pod silną eskortą przewieziono pociągiem do Poznania. W komendzie PP przy ul. 27 Grudnia znalazł się ok. godz. 22,30. Czekali tu już na niego podprokurator Hrabyk i kom. Nowakowski.

Z dokumentów przekazanych przez policję francuską wynikało, że Hałas nie przyznał się do zabójstwa swego szwagra. Choć poszlaki były mocne i wskazywały na niego, „szedł w zaparte”. Jakich argumentów użyli prowadzący śledztwo poznańscy przedstawiciele organów sprawiedliwości i ścigania, że Leon Hałas zaczął mówić i w rezultacie przyznał się do winy – dokładnie nie wiadomo. Być może przekonano go obietnicą złagodzenia kary, a może to wizyta w zakładzie medycyny sądowej – jak sugerowała ówczesna prasa -  i okazanie mu szkieletu ofiary, którą pozbawił w bestialski sposób życia, podziałała tak oczyszczająco na jego psychikę że rozpłakał się, a potem szczegółowo opisał przebieg wydarzeń z lipca 1923 r.

W sobotę, 2 kwietnia 1932 r. Leon Hałas stanął przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. Składowi orzekającemu przewodniczył dr Tadeusz Cyprjan, oskarżał podprokurator Mieczysław Hrabyk. „Podczas odczytywania aktu oskarżenia – zanotował sprawozdawca  „Tajnego Detektywa” - Hałas kryje twarz w dłoniach. Kiedy dochodzi do momentu opisywania samej zbrodni, wybucha spazmatycznym płaczem, wołając: „Wysoki Sądzie! Proszę o karę śmierci! Zabiłem! Zabiłem szwagra dla jej miłości! Proszę o śmierć!”. Wszystkie kobiety mają łzy w oczach, a kilka bardziej wrażliwych mdleje.”

Oskarżyciel wniósł o karę śmierci, obrona zaapelowała o uwzględnienie okoliczności łagodzących, a zwłaszcza przyznanie się oskarżonego do winy, jego skruchę i fakt, że będzie teraz musiał żyć z piętnem mordercy. Hałas w ostatnim słowie, szlochając, powiedział: Zabiłem, lecz uczyniłem to dla niej, bo ją tak kochałem i kocham.

Po godzinnej naradzie sąd ogłosił wyrok, skazując Leona Hałasa za zabójstwo bez zastanowienia na 10 lat ciężkiego więzienia. Oskarżony przyjął wyrok spokojnie.

Epilog

Trzy miesiące później, 27 lipca 1932 r., doszło do rozprawy apelacyjnej, o którą wnieśli zarówno prokurator, jak i obrońcy Hałasa. Apelacja była dla niego druzgocąca. Sędziowie przyjęli bowiem inną kwalifikację prawną czynu – zabójstwo z premedytacją (par. 211 ówczesnego kodeksu karnego), a nie jak poprzednio – w afekcie (par. 213). Wyrok - kara śmierci przez powieszenie. Hałas blady jak ściana – napisał redaktor „Kuriera Warszawskiego”. – Wyrok przyjął z zupełną rezygnacją.

Do kolejnej apelacji doszło jeszcze w marcu 1933 roku. W jej wyniku Leon Hałas uratował głowę - karę śmierci zamieniono mu na bezterminowe więzienie oraz utratę praw publicznych na zawsze. Nie pomogło już odwołanie do Sądu Najwyższego, który 30 sierpnia 1933 r. zatwierdził wyrok Sądu Apelacyjnego. W ten sposób dożywocie stało się ostatecznie wyrokiem prawomocnym.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Tajny Detektyw” 

  • rysunek szkieletu z nadpisem Oskarżam!
  • aspirant Bogdan Przemsza
Powrót na górę strony