Aktualności

Samo życie

Data publikacji 24.05.2020

Policyjną służbę trudno zaliczyć do zajęć lekkich, łatwych i przyjemnych. Codzienne obcowanie z tzw. marginesem i różnymi patologiami nigdy nie nastrajało przedstawicieli tej profesji zbyt radośnie. Ani w okresie międzywojnia, ani dziś. Nigdy też nie pozwalało na nudę, bo gdy sprawa goni sprawę o bezczynności trzeba zapomnieć.

Fakt, nie wszystkie zgłaszane na policję zdarzenia należą do gatunku tych najcięższych. Nie  wszystkie też wymagają natychmiastowego uruchomienia specjalnych sił i środków. Bywają niekiedy sprawy, które wywołują uśmiech. Bo życie potrafi być również groteskowe.

Ostre pogotowie w Dolinie

„Kiedy człowiek sobie podje, dziwnie tkliw jest na melodie” napisał kiedyś Boy-Żeleński. Nikt jednak nie sformułował dokładnie, jakich wzruszeń doznaje „homo sapiens”, gdy sobie tęgo popije „i wątroba mu gnije” – dywagował felietonista „Kuriera Warszawskiego”, przytaczając incydent, jaki sprokurował pan  Stanisław Sylwin S., zawodowy zresztą prokurator,  w pamiętną  dla siebie noc z 19 na 20 sierpnia 1924 roku. Wydarzenia te stały się nawet powodem rozprawy, którą 10 stycznia 1925 r. rozpatrywał sąd pokoju IX okręgu w Warszawie.

Akt oskarżenia zarzucał S., że będąc w nocnym kabarecie w Dolinie Szwajcarskiej, około godz. 2 wybiegł na ulicę w stanie nietrzeźwym i donośnym głosem wzywał posterunkowych. Wołał między innymi, że nazywa się Kaufman, jest inspektorem policji i że zamyka tę budę, gdyż mu tu naubliżano.

Policjanci, chcąc zadośćuczynić żądaniom domniemanego zwierzchnika, „zainterweniowali” w kabarecie, szukając winnych. Wnet jednak okazało się, że to pan inspektor sam wszczął awanturę, nie chcąc zapłacić rachunku. Sprawa pewnie zakończyłaby się na notatce służbowej, gdyby nie szybka policyjna odsiecz. Przed lokal zaczęły przybywać mundurowe posiłki, wezwane telefonem rzekomego insp. Kaufmana do oficera dyżurnego Komendy Głównej PP na sygnał „policjant w niebezpieczeństwie”. Była piechota, była kawaleria – ironizował „Kurier Warszawski” -  czy były samochody – ściśle nie zdołano ustalić, ale jednego z dygnitarzy policyjnych widziano nadjeżdżającego w motocyklu.

No i zrobiła się chryja. Przesłuchano bełkocącego „inspektora”, złożył wyjaśnienia post. Antoni Dolata, który pierwszy zjawił się na miejscu zdarzenia, chętnie też odpowiadali na pytania policjantów goście i personel restauracji. Wtedy wyszło szydło z worka. Pan inspektor okazał się warszawskim prokuratorem (przedstawił stosowne dokumenty), odreagowującym stres przy kieliszku, po godzinach służbowych, rzecz jasna. Świadkowie  jak jeden mąż zeznawali, że głównym powodem awantury była dziwna niechęć pana inspektora do płacenia rachunku. Wszyscy też słyszeli o jego wcieleniu się w postać insp. Kaufmana z KG PP oraz groźbie zamknięcia lokalu. Jeden ze świadków, znający prawdziwego inspektora K., wytknął  Stanisławowi S.  oszustwo, ale ten wcale się tym nie przejął.

Pół roku później warszawski prokurator stanął przed sądem w roli oskarżonego. Do winy się przyznał, ale jako okoliczność łagodzącą podał swój stan nietrzeźwości i będące jego następstwem luki w pamięci. Prosił wysoki sąd o wyrozumiałość i łagodny wymiar kary. Sąd najwyraźniej przychylił się do jego prośby, bo skazał go jedynie na karę grzywny w wysokości 40 zł plus 4 zł kosztów sądowych. O niezapłaconym rachunku nie było ani słowa. Może więc pan prokuratorowi udało się mimo wszystko załapać na tzw. krzywy ryj?

Gorzkie żale pani Zofii

Pretensje o niezapłacony rachunek miała też Zofia P., reprezentantka najstarszego zawodu świata, która w sierpniu 1934 r. złożyła do prokuratora Sądu Okręgowego w Zamościu skargę, pomawiając miejscowych stróżów prawa „o wykorzystywanie stanowisk służbowych i kilkakrotne zgwałcenie”. Z zeznań poszkodowanej wynikało, że st. post. Zygmunt N. w maju 1933 r. wykorzystał ją seksualnie wbrew jej woli. Natomiast funkcjonariusze służby śledczej Wincenty D. i Józef S. zrobili to samo po uprzednim spojeniu alkoholem. Ponadto – żaliła się w swym piśmie - w nocy na 1 marca przybył do mojego mieszkania Józef S. wraz ze st. post. Edwardem B. i cywilem K., aby sobie „pohulać”. Gdy się sprzeciwiłam temu i zażądałam, aby opuścili mieszkanie oświadczyli, że stanę pod pręgierzem policji, skoro tak z nimi postępuję.

Tym razem mężczyźni odpuścili, ale śledczy Edward B. po kilku dniach sam odwiedził Zofię P. Tak przynajmniej twierdziła, i przemocą – przykładając jej pistolet do piersi - dopiął swego. Nie tylko zresztą on. Kilkakrotnie przychodził do niej również st. post. Wincenty D. i zmuszał do nienormalnych stosunków płciowych. On też sprowadzał do Zofii P. innych mężczyzn, którzy grożąc jej śmiercią, zaspokajali swe chucie. Oczywiście, za darmo.

Zofia P. słała swe skargi do prokuratury, ale ta – prawdopodobnie z uwagi na znaną powszechnie reputację nadawczyni – nie nadawała sprawie biegu. Być może dopiero pismo Zofii P., skierowane do prezydentowej RP, spowodowało wszczęcie śledztwa przeciwko zamojskim „gwałcicielom w mundurach”. Niestety, żaden z nich do winy się nie poczuwał. Owszem, przyznali, że z Zofią P. miewali od czasu do czasu intymne spotkania poza godzinami służbowymi, ale zawsze za jej zgodą i za umówionym wynagrodzeniem. W czasie tych spotkań do żadnych gwałtów ani innych przejawów przemocy nigdy nie dochodziło.

Ponieważ zeznania Zofii P. budziły wątpliwości co do jej stanu psychicznego, skierowano ją na badania lekarskie. Orzeczenie psychiatrów nie było dla niej korzystne. Stwierdzono, że kobieta „cierpi na histerię, ma skłonności do konfabulacji, dlatego jej zeznania nie zasługują na wiarę”. Na tej podstawie prokurator umorzył sprawę. Również komisja dyscyplinarna po szczegółowym rozpatrzeniu sprawy i przesłuchaniu obwinionych doszła do przekonania, że zarzuty stawiane policjantom(…) uważa za nieudowodnione i zgadza się w zupełności z opinią władz sądowych.

Policjantów oczyszczono, co prawda, z zarzutów, ale „smrodek” wokół nich pozostał na długo. Jedno jest wszakże pewne - gościnny lokal pani Zofii omijali już szerokim łukiem. Chcąc dalej pracować w policji, o wszelkich „pohulankach” musieli, niestety, zapomnieć.

Sprawa osobista

W maju 1926 r. Posterunek PP w Działdowie powiadomiony został przez naczelnika miejscowego zakładu karnego o dokonanym w nocy włamaniu do kancelarii więziennej. Na podstawie znalezionych śladów ustalono, że nieznany sprawca po drabinie przedostał się przez 3,5-metrowy mur okalający zakład karny. Następnie po tej samej drabinie zszedł na podwórze więzienne i skradając się wzdłuż budynków,  doszedł do siedziby administracji zakładu. Ponownie wspiął się na drabinę i w nieokratowanym oknie na pierwszym piętrze wypchnął szybę.

Będąc już w środku, poszedł na całość – opisywał w tygodniku „Na Posterunku” podinsp. PP Franciszek Błaszkiewicz. Zdemolował dokumentnie wyposażenie kancelarii, poniszczył dokumenty, teczki z aktami, różne kwity i skorowidze. Zawartość biurek i regałów wyrzucił na podłogę. Tam znalazły się też dwie maszyny do pisania marki mercedes, kałamarze z wylanym atramentem i doniczki z kwiatami. Słowem, totalny kipisz.

Włamywacz nie obłowił się specjalnie. Do kieszeni schował jedynie znalezione 13 zł oraz kilkanaście paczek papierosów. Śledczy nie mieli jednak wątpliwości, że złodziejowi nie chodziło o łup. Wyglądało to raczej na atak wściekłości byłego pensjonariusza, wywołany chęcią zemsty za doznane tu krzywdy (urojone bądź prawdziwe). Przejrzano więc listę osadzonych, którzy w ciągu kilku ostatnich miesięcy opuścili miejscowy zakład karny.

Uwagę śledczych zwrócił 35-letni Jan Kowalik, notoryczny gapowicz, kilkakrotnie zatrzymywany za jazdę pociągami bez biletu, za to w kolejarskim uniformie. W Działdowie przebywał już dwukrotnie. Za każdym razem – pisał podinsp. Błaszkiewicz - zachowywał się awanturniczo, demolował sprzęty znajdujące się w celi, wybijał szyby w oknie i urządzał głodówkę. Ponadto obrażał dozorcę więziennego, urzędników i sędziów. Zarząd więzienia, nie mogąc mu dać rady, wzywał  często na pomoc policję. W końcu osobnik ten, chcąc okazać, że trzymany jest niewinnie, rozpruł sobie brzuch kawałkiem szkła.

Kowalik trafił do szpitala, ale na wolność miał wyjść dopiero po dwóch latach, bowiem okazało się, że ma na sumieniu również poważniejsze grzechy, m.in. włamania oraz posługiwanie się skradzionymi dokumentami. Na kilka dni przed zakończeniem kary przeniesiono go do Zakładu Poprawczego w Chojnicach, skąd następnej nocy zbiegł. Wpadł  na Dworcu Głównym w Warszawie, gdzie posługując się skradzionym kwitem, usiłował odebrać z przechowalni czyjś bagaż. Kowalik przyznał, że włamując się do kancelarii więziennej w Działdowie pałał żądzą zemsty, bo w czasie pobytu tam był źle traktowany.

Źródła milczą, czy kolejny zakład karny, do jakiego trafił przeczulony Kowalik, przypadł mu już do gustu. Nie wiadomo też, czy warszawski prokurator zaniechał swych nocnych wystąpień w kabaretach, ani też jak długo wytrwali w celibacie zamojscy śledczy. Nie będziemy tego dociekać. To już historia, a życie przynosi coraz to nowe historie.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: archiwum

Powrót na górę strony