Aktualności

„Łapki” na drodze

Data publikacji 17.06.2020

Bandytyzm automobilowy szerzy się w sposób zastraszający. Bandyci w eleganckich wozach zajeżdżają przed banki lub sklepy jubilerskie i po dokonaniu napadu umykają co żywo. Inni napadają na szoferów i albo ich ograbiają z portfeli, albo zabierają im auta. W kołach policyjnych postanowiono więc energicznie wziąć się do walki z tym procederem.

Powyższa informacja pochodzi z prasy warszawskiej początków lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Nie zamieszczono jej jednak w rubryce wiadomości krajowych, ale w dziale korespondencji ze świata, bo rzecz dotyczyła Stanów Zjednoczonych, kolebki motoryzacyjnego przemysłu, a nie nadwiślańskich błoni.

U nas w tym czasie o bandytyzmie automobilowym było jeszcze cicho. Polska nadal „końmi stała”, a na samochód patrzono z dużą rezerwą. Potencjalnych amatorów silników spalinowych skutecznie odstręczała nie tylko niebotyczna cena ówczesnych mercedesów czy fordów, ale i brak wiedzy na temat ich użytkowania. Również i dla rodzimego pospolitego bandyty, przyzwyczajonego do noża czy kawałka łomu w ręku, samochód nie był wartościowym łupem. Raczej dużym problemem, który szybko mógłby doprowadzić go do kryminału.

Gościńce pełne grozy

Przestępcy unikali więc zaboru auta, skupiając się na kierowcy i przewożonym ładunku. Tu już skrupułów nie mieli. Niczym średniowieczni zbóje czatowali na gościńcach, wysłuchując warkotu silnika. Z reguły jednak nie były to napady przypadkowe, lecz zaplanowane na podstawie uzyskanych wcześniej informacji. Na swe ofiary wybierali ludzi majętnych: przedsiębiorców, kupców jadących z większą gotówką po towar, właścicieli ziemskich itp. Czatowali na nich w odludnych, często zalesionych miejscach, dogodnych do zastawienia tzw. łapki samochodowej, czyli zasadzki.

Napadu dokonywali z reguły w kilkuosobowych grupach, starając się różnymi sposobami zmusić automobilistę do zatrzymania. Najczęściej korzystali ze sprawdzonego sposobu tarasowania drogi niebezpiecznymi dla pojazdu przeszkodami, np. narzucanymi kamieniami polnymi, ściętymi gałęziami, rozrzuconymi pniakami drzew. Zdarzały się też rozciągnięte przez drogę liny. Kierowcę, usiłującego ominąć ułożoną przeszkodę, terroryzowali bronią. Jeśli i to nie pomagało, strzelali.

Na drogach podmiejskich często uciekali się do triku z „wabikiem”. W tej roli najlepiej –podobnie jak dziś - sprawdzały się młode samotne kobiety idące poboczem drogi. Na ich gest z wyciągniętą ręką i prośbę o podwiezienie zazwyczaj dawali się nabrać wszyscy szarmanccy automobiliści, gorzko tego później żałując.

Napady rabunkowe na drogach, podobnie jak kradzieże, stanowiły w przedwojennej Polsce prawdziwą społeczną plagą. Bandytyzm automobilowy był jedynie drobnym elementem tego zjawiska. W szarej polskiej rzeczywistości lat dwudziestych XX w. dominowały prymitywne, brutalne ataki wędrownych złodziei i pospolitych rzezimieszków na równie ubogich wieśniaków, zmierzających na targ z koszykiem jajek, owoców lub innych płodów rolnych. Do takich napadów dochodziło w Polsce niemal codziennie. I to ich nagminność utrwalała stereotyp Rzeczypospolitej jako „ciemnego i zacofanego” kraju. A zagraniczna prasa upowszechniała opinię o „dzikim Wschodzie”, „zbójach na drogach” i „średniowieczu, jakie panuje na polskiej wsi”.

Na celowniku dorożki samochodowe

Policyjne statystyki milczą, niestety, w sprawach dotyczących bandytyzmu automobilowego. Wśród 51. przestępstw, monitorowanych przez KG PP i publikowanych co miesiąc w Gazecie Administracji i Policji Państwowej, brak jest wydzielonej kategorii „napady na drogach”. Prawdopodobnie zdarzenia takie rejestrowano pod hasłami „Bandytyzm” lub „Rabunek, rozbój”. Jeśli były ofiary śmiertelne, odnotowywano je w kategorii „Morderstwo, zabójstwo rozbójnicze”. Dla przykładu, w listopadzie 1925 r. urzędy śledcze zarejestrowały 18 przypadków bandytyzmu (sprawców dwunastu wykryto), 122 rabunków/rozbojów (86 wykryto) oraz 1 zabójstwo rozbójnicze (sprawcy nie wykryto). Ile z tych przestępstw było rzeczywiście napadem na kierowcę – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że ofiar śmiertelnych wśród szoferów dorożek samochodowych (tak wówczas nazywano taksówkarzy miejskich) w całym dwudziestoleciu międzywojennym było – jak podaje Stanisław Milewski w swojej książce „Ciemne sprawy międzywojnia” - zaledwie kilka.

Do pierwszego doszło w nocy z 21 na 22 czerwca 1926 r. na drodze koło Milanówka (woj. warszawskie). Ofiarą padł Stanisław Kozłowski, kierowca stołecznej taksówki nr 622. Zbrodnię zgłosił pasażer, 18-letni Jerzy Wroński, który mimo młodego wieku notowany był już przez policję. Zeznał, że kierowcę zabili bandyci, jednak nie potrafił wyjaśnić śladów krwi na swoim ubraniu. Przesłuchiwany przez komendanta policji w Grodzisku Maz., przyznał się w końcu do winy. Strzelił do kierowcy, bo myślał, że się obłowi. Z kieszeni swej ofiary wyciągnął jedynie 20 zł.

W połowie 1928 r. zaginął inny warszawski taksówkarz o nazwisku Szlendziak. Na jego zwłoki, lekko przysypane ziemią, na polu pod Młocinami natknął się nastolatek. W toku śledztwa ustalono, że kierowca zginął od kuli wystrzelonej w tył głowy. Taksówka marki Steyer, własność pracodawcy Szlendziaka, zniknęła. Odnaleziono ją po kilkunastu dniach we Lwowie. Użytkował ją niejaki Władysław Skwierawski, były lotnik, zapalony automobilista, mający słabość – jak pisał „Kurier Warszawski” – do austriackich pojazdów benzynowych Steyer. Owa „słabość” popchnęła go do zbrodni i w konsekwencji zaprowadziła na szubienicę.

Banda „Rogola”

Franciszek Rogoziński i Adam Kościelniak, to dwaj kościańscy (woj. wielkopolskie) przestępcy z początków lat 30-tych ubiegłego wieku. Niczym szczególnym się nie wyróżniali, ale prawdopodobnie byli wśród pierwszych ( o ile nie pierwszymi), którzy zaczęli używać samochodu osobowego do napadów rabunkowych. Wzorując się na amerykańskich gangsterach, stworzyli „lotną” bandę, dokonując przestępstw na terenie całej Wielkopolski.. Ta odmiana bandytyzmu automobilowego znalazła w krótkim czasie wielu naśladowców.

W końcu lutego 1932 r. na szosie pod Jarocinem kilku bandziorów usiłowało zatrzymać samochód kupca Lechowskiego z Jerki, który ze swym kierowcą Grzesińskim jechał w interesach do Łodzi. Przedsiębiorca wiózł w teczce kilka tysięcy złotych. Majątek jak na tamte czasy. Napastnicy ostrzelali samochód Lechowskiego z pistoletów, jednak napadniętym udało się uciec. Świadków tego zdarzenia nie było, ale w pobliżu miejsca napadu policja ujawniła świeże ślady opon samochodowych. Utrwalono je w gipsowym odlewie.

Kom. Alfons Nowakowski, naczelnik Urzędu Śledczego Policji Państwowej w Poznaniu, porównał je z dowodami zebranymi w miejscach kilku innych napadów na domy gospodarzy w powiecie kościańskim. Były identyczne. Wniosek nasuwał się sam – bandyci posługiwali się prawdopodobnie tym samym samochodem. Nie spotkał się dotąd z takim przypadkiem w swojej praktyce śledczej.

W tym czasie w Poznaniu i okolicach zarejestrowanych było ok. 4,5 tys. pojazdów prywatnych, z czego połowę stanowiły motocykle. Wszystkie znajdowały się pod policyjną kontrolą, podobnie zresztą jak ich właściciele. W wyniku zarządzonej natychmiast weryfikacji prywatnych aut wytypowano kilkunastu właścicieli do szczegółowych sprawdzeń. Wśród nich znalazł się taksówkarz z Kościana Adam Kościelniak, właściciel wiśniowej DKW-ki. Dalsze dochodzenie wykazało, iż był on członkiem bandy rozbójniczej Franciszka Rogozińskiego ps. „Rogol”. W dzień pracował jako taksówkarz, w nocy użyczał swego pojazdu bandzie.

Kierowco, broń się sam

Przez cały okres międzywojnia Policji Państwowej nie udało się zlikwidować zjawiska bandytyzmu automobilowego. Brakowało przede wszystkim odpowiednich sił i środków, które umożliwiłyby podjęcie natychmiastowej akcji pościgowej za bandytami. Pojawienie się ekipy dochodzeniowo-śledczej na miejscu zdarzenia po godzinie czy dwóch, z góry już przesądzało o porażce. Pozwalało jedynie udokumentować przestępstwo.

Kierownictwo policji, zdając sobie sprawę z tej sytuacji, postanowiło nasilić działania prewencyjne, apelując do szoferów i publiczności jadącej samochodami o zachowanie rozwagi. Doradzało też, aby w miarę możliwości nie podróżować nocą, nigdy samotnie i unikać leśnych ostępów. Przestrzegało przed zabieraniem do samochodu przygodnych wędrowców i włóczęgów oraz apelowało, aby raczej nie zatrzymywać się, gdy ktoś macha do nas ręką.

W sukurs policji przychodziła również prasa. Tygodnik „Tajny Detektyw” przestrzegał na swych łamach: Nieostrożna, bezmyślna jazda, gdy szofer nie liczy się z możliwością zamachu, ułatwia w przeważnej części przestępcom ich „robotę”. Technika, oprócz nieudanych dotąd prób, nie zdobyła się jeszcze na sporządzenie aparatu ochronnego, który zresztą byłby bezskuteczny wobec bardzo licznych i różnorodnych „łapek” samochodowych(…). Przeto pasażerowie samochodów i szofer powinni posiadać przy sobie broń palną, na którą oczywiście otrzymają łatwo pozwolenia, ze względu na cel obrony.(…).

W tej ostatniej kwestii Policja Państwowa była ostrożna, ale nie stawiała kierowcom żadnych przeszkód w uzyskaniu pozwolenia na broń. Wystarczyło przytoczyć argument „obrony koniecznej”.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Tajny Detektyw”

Powrót na górę strony