Marsz na Myślenice
Mussolini miał w 1922 r. swój marsz na Rzym, Hitler w czerwcu 1934 r. – „noc długich noży”, a niedoszły wódz polskiego faszyzmu inż. Adam Doboszyński pomaszerował w 1936 r. do Myślenic i zaatakował posterunek Policji Państwowej.
„Napad haniebny i niesłychany”
Zdarzył się w Polsce wypadek w najwyższym stopniu zbrodniczy, a zarazem jakiś szaleńczy i głupi. Wszystkie te nazwy razem cisną się na usta, gdy mowa o tem, co się stało w Myślenicach, woj. krakowskiego w nocy z 22 na 23 czerwca 1936 r. – pisał onegdaj z nieukrywanym oburzeniem dziennikarz policyjnego tygodnika „Na Posterunku”. I dodawał: To jakby zajazd staropolski, jakby rebelia i rokosz szlachecki sprzed lat 200 na małą skalę.
Oburzenie wynikało pewnie również z faktu, że jakiś „pan dziedzic z Małopolski” śmiał podnieść rękę na „władzę”, czyli Policję Państwową i urząd starosty, zakłócić spokój obywateli i porządek publiczny.
Tym dziedzicem był 32-letni inż. Adam Doboszyński, właściciel majątku w Chorowicach, koło Skawiny, prezes zarządu Stronnictwa Narodowego na powiaty krakowski i myślenicki. Mimo młodego wieku był on już aktywnym działaczem politycznym o radykalnych „narodowych” poglądach, autorem kilku głośnych książek i wielu artykułów publicystycznych, w których wykładał swoje antysemickie, nacjonalistyczne przekonania. Głosił je także na licznych wiecach i spotkaniach, zjednując sobie dosyć szerokie grono zwolenników. Zwłaszcza w środowiskach robotniczych i małorolnych chłopów.
„Wodzowskie” ciągoty i szerzenie nienawiści rasowej szybko zwróciły uwagę organów bezpieczeństwa państwa na osobę inż. Doboszyńskiego. Policja uznała go za polityka niebezpiecznego. Często konfiskowała jego propagandowe broszury, rozpędzała zebrania zwolenników, zatrzymywała współpracowników. Jednak samemu prezesowi włos z głowy dotąd nie spadł. Przyglądano mu się tylko bacznie, bowiem zaczął podejmować próby tworzenia przy kołach terenowych swej partii tzw. drużyn ochronnych (na wzór niemieckich Schutzstaffel, czyli SS), będących w rzeczywistości nielegalnymi organizacjami paramilitarnymi (czyt. bojówkami). Jedną z nich wykorzystał w czerwcową noc 1936 r.
Rozbrojony posterunek
Dochodziła północ, gdy w chorowickich lasach zebrało się blisko stu „żołnierzy” prezesa Doboszyńskiego. Większość z nich dawno już przekroczyła wiek poborowy. Niektórzy uzbrojeni byli w pistolety i karabiny z przyciętymi lufami, inni ściskali w rękach siekiery i grube kije. Było tez kilka furmanek, na które załadowano prowiant, środki opatrunkowe i butelki z naftą.
Podczas krótkiego apelu Doboszyński rzucił swoim podkomendnym: „Idziemy na Myślenice, dzisiaj się rozpoczyna!”
Szybko sformowano szyk marszowy i czwórkami ruszono w kierunku odległych o ok. 12 km Myślenic. Zwiadowcy na rowerach przepatrywali drogę. Za nimi, na czele oddziału „pospolitego ruszenia” dziarsko kroczył dziedzic z Chorowic. Miał na sobie plecak, u boku dwa rewolwery.
Około godz. 3 kolumna weszła do uśpionego miasteczka. Po drodze przecięto przewody telekomunikacyjne, pozbawiając 7-tysięczną miejscowość kontaktu ze światem. Doboszyński podzielił swoich ludzi na dwie grupy. Pierwsza, uzbrojona w siekiery i drągi, ruszyła na rynek demolować żydowskie sklepy oraz spalić bożnicę. Druga, pod jego dowództwem, wtargnęła do posterunku policji, wyważając zamknięte drzwi. Napastnicy pobili dotkliwie pełniącego służbę post. Stefana Małeckiego. Potem rozpoczęli „demolkę” policyjnej siedziby i grabież. Z rozbitych szaf wyciągnęli osiem karabinów mauser i sześć starych manlicherów. Do tego kilka bagnetów, pięć pistoletów, kilkaset naboi, granaty łzawiące, policyjne pałki i kajdanki.
Bojówkarze byli pełni euforii, udało im się opanować siedzibę policji bez przelewu krwi. Do tego zdobyli broń. Na wiwat wystrzelili kilkakrotnie w sufit, po czym dołączyli do swych kompanów niszczących własność miejscowych Żydów, m.in. Olgi Weizman, Rozy Goldstein, Hirscha Westreichera, Feli Zenker i sklep Beckera. Scenariusz wszędzie był ten sam, najpierw wybijali szyby, rozbijali witryny, potem wyrzucali na bruk artykuły przemysłowe i wyposażenie sklepów, na koniec wszystko oblewali naftą i podpalali.
W przedsionku bożnicy rozpalili ognisko, sądząc, że od drewnianej podłogi płomień przeniesie się na ściany budynku. Na szczęście wypaliła się tylko podłoga i płomień zgasł.
Plan napadu obejmował jeszcze odszukanie starosty powiatu myślenickiego Antoniego Basary i przykładne jego ukaranie „za zdradę interesów narodowych”. Bojówkarze wtargnęli do domu starosty, zdemolowali go doszczętnie i pobili gospodynię. On sam ocalał, podając się za kuzyna gospodyni, która udzieliła mu tylko noclegu pod nieobecność starosty. Fortel się udał, bo napastnicy nie znali Basary.
Odwrót
O 4:30 nad ranem Doboszyński dał sygnał do odwrotu. Banda wycofała się na południe, jej członkowie małymi grupkami i pojedynczo zaczęli rozchodzić się do swych domów. Doboszyński wraz dziesięcioma najwierniejszymi „pretorianami” skierował się ku granicy z Czechami. Prawdopodobnie z zamiarem jej przekroczenia.
Tymczasem trzy grupy operacyjne Policji Państwowej pod dowództwem kom. Królikiewicza oraz starszych przodowników Polaka i Szafrańskiego ruszyły w pościg za zbuntowanymi narodowcami. W pobliżu miejscowości Poręby dochodzi do pierwszej potyczki. Są ofiary: jeden z bojówkarzy ginie, kilku jest rannych. Reszta w popłochu ucieka.
Policja idzie ich śladem. W okolicach Zubrzycy Dolnej ponownie padają strzały, znów są ofiary. Doboszyński woli dłużej nie ryzykować. Rozstaje się ze swoimi „żołnierzami” i postanawia samotnie przedrzeć się na Orawę. Szczęście go jednak zawodzi. 30 czerwca pod Policą, najwyższym szczytem wschodniej grani Babiej Góry, zostaje osaczony przez policję. Nie podejmuje walki i poddaje się. Wkrótce też pozostali jego podkomendni trafiają za kraty.
Marsz na Myślenice odbił się szerokim echem w całym kraju, wzbudził olbrzymie poruszenie. Władze państwowe zareagowały ostro, represjonując działaczy endeckich zwłaszcza w Małopolsce Zachodniej.
Nie pozostawiono też suchej nitki na prezesie Doboszyńskim. Tygodnik „Na Posterunku”, oceniając jego rolę w tym wydarzeniu, określanym jako „nędzna, zbrodnicza szopka”, pisał: Za niewoli panowie tego pokroju, co Adam Doboszyński siedzieli cicho, jak trusie, zgodę z najazdem zalecali narodowi – teraz zaś, gdy mamy niepodległość, gdzie mogą, to podżegają nieświadomych do zbrojnych napadów na władze polskie, Liczą na pobłażliwość rodaków. Przekonają się, że się przeliczyli.
Proces
Z dużej chmury mały deszcz – tak można by spointować atmosferę wokół sprawy myślenickiej. W miarę upływu czasu emocje wokół niej gasły coraz bardziej. Planowany na wrzesień 1936 r. proces Doboszyńskiego i jego kompanów rozpoczął się dopiero 19 maja 1937 r. przed Sądem Okręgowym w Krakowie. Najpierw sądzono członków bandy. Z 74 schwytanych w stan oskarżenia postawiono 49, a 33 odpowiadało z wolnej stopy. Broniło ich 14 tuzów polskiej palestry, m.in. mecenasi Stypułkowski i Niebudek z Warszawy oraz Pomowski z Krakowa. Wszyscy byli endekami.
Oskarżeni z reguły nie przyznawali się do zarzucanych im czynów. Ciężar winy zrzucali na Doboszyńskiego, utrzymując, że nie wiedzieli po co idą do Myślenic, a potem bali się uciekać, bo „komendant” groził „kropnięciem w łeb”.
Po wystąpieniach adwokatów, 5 czerwca 1937 r. ogłoszono wyrok. Sąd uniewinnił 11 oskarżonych, 36 skazał na kary więzienia od 10 do 20 miesięcy z zaliczeniem aresztu śledczego i w większości przypadków z warunkowym zawieszeniem kary. W uzasadnieniu sąd stwierdził, że nie ma dowodów, aby strzelano do policjantów, a poza tym buntownicy działali z pobudek ideowych, dlatego zasługują na nadzwyczajne złagodzenie kary.
W osiem dni później w tej samej sali rozpoczął się proces inż. Doboszyńskiego. Rozprawa bardziej przypominała endecki wiec niż zebranie trybunału. Oskarżony miał okazję – przy aplauzie publiczności – raz jeszcze wygłosić swoje polityczne credo oraz roztoczyć wizje skomunizowanej Polski pod rządami bolszewików.
Obrońcy przedstawili go jako męża opatrznościowego strzegącego interesów narodowych. Świadków oskarżenia natomiast wyszydzano i zagłuszano. W takiej atmosferze werdykt sędziów przysięgłych mógł być tylko jeden: niewinny.
Był to werdykt tak stronniczy, zwłaszcza w świetle przyznania się Doboszyńskiego do niektórych zarzucanych mu czynów oraz z uwagi na uprzednie skazanie jego podkomendnych za te same przestępstwa, że przewodniczący trybunału, wiceprezes krakowskiego Sądu Okręgowego dr Krupiński postanowił skorzystać ze swoich uprawnień i uchylił uchwałę przysięgłych, przekazując sprawę do ponownego rozpatrzenia. Doboszyński pozostał w areszcie.
Ponowny jego proces odbył się na „neutralnym” gruncie – we Lwowie, 4 lutego 1938 r. Dwunastu sędziów przysięgłych uznało Doboszyńskiego winnym i skazało na 2 lata więzienia, ale tylko za wtargnięcie do posterunku policji, grabież broni i amunicji oraz nielegalne posiadanie broni. Od reszty zarzutów sąd go uwolnił. Widać uznano, że pobicie funkcjonariusza na służbie oraz zniszczenie policyjnej jednostki (mienia państwowego) wchodzi w zakres pojęcia „działanie z pobudek ideowych”.
Od tego wyroku odwołały się obie strony. Pół roku później, 19 września 1938 r., we Lwowie zapadł wyrok ostateczny: 4 lata pozbawienia wolności, z zaliczeniem aresztu śledczego od czerwca 1936 r. Powództwa skarbu państwa o odszkodowanie za zniszczony posterunek PP nie uwzględniono.
W lutym 1939 r. Adam Doboszyński wyszedł z więzienia na 6-miesięczny urlop zdrowotny. Za kraty już nie wrócił. Po wybuchu wojny uciekł do Anglii. W kraju znalazł się nielegalnie w 1947 r. Został aresztowany, a dwa lata później stanął przed sądem wojskowym. Oskarżono go o prowadzenie wrogiej działalności przeciwko narodowi polskiemu i skazano na karę śmierci. Wyrok wykonano.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: Muzeum Regionalne „Dom Grecki” w Myślenicach