Aktualności

Służba na wygnaniu

Data publikacji 04.07.2020

Cała Polska interesuje się osobą pana Mięsowicza, który tak godnie reprezentował pod ławka wagonu salonowego Policję Państwową – ironizował we wrześniu 1924 r. „Kurier Wileński”. Wtórowały mu też inne dzienniki, bez skrupułów zarzucając ówczesnemu komendantowi XIV Okręgu Poleskiego PP zwykłe tchórzostwo.

Czym zasłużył sobie inspektor Józef Mięsowicz na tak haniebną opinię, niegodną polskiego oficera, a już zwłaszcza tak wysokiej rangi? Czy były to zarzuty uzasadnione, czy tylko chęć zwykłego „dokopania” policji przez nieprzyjazne jej środowiska dziennikarskie?

DZIURAWA GRANICA

Początek lat dwudziestych ubiegłego wieku na Kresach Wschodnich to czasy nieustannego terroru, z którym nie mogła sobie poradzić ówczesna administracja państwowa. Nieszczelna granica umożliwiała łatwe przenikanie do Polski licznym sowieckim bandom. Mnożyły się napady na przygraniczne miasteczka i wsie, mordowano osiedlających się tu Polaków, bez przeszkód rozwijano komunistyczną agitację. Nie do opanowania była również pospolita kontrabanda. Wszystkie te działania miały jeden cel: wykazać, że polska administracja jest nieudolna, bo nie potrafi zagwarantować bezpieczeństwa swoim obywatelom i zapewnić spokoju na odzyskanych ziemiach.

Odpowiadając na wzmagającą się aktywność organizacji wywrotowych, inspirowanych przez ZSRR (czego liczne dowody dostarczał nasz wywiad wojskowy), władze polskie na siliły polonizację kresów. Nadal jednak brakowało formacji, która mogłaby skutecznie zabezpieczyć granicę wschodnią przed niechcianymi gośćmi. Nie spełnili oczekiwań ani żołnierze pułków Strzelców Granicznych, pełniący tam służbę od zakończenia wojny polsko -bolszewickiej, ani Baony Celne wspierane przez Policję Państwową. Także decyzja Rady Ministrów (przeforsowana w maju 1923 r. przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych generała Władysława Sikorskiego) o całkowitym powierzeniu ochrony granicy wschodniej policyjnej formacji okazała się niewypałem. Po rocznych nieudanych doświadczeniach generał Sikorski pisał rozczarowany (w liście do premiera Władysława Grabskiego): Stosunki na naszym pograniczu wschodnim muszą być poddane radykalnej i natychmiastowej rewizji. Z faktu, że bolszewicy prowadzą tam z nami zaciekłą, podjazdową wojnę, musimy wyciągnąć odpowiednie wnioski. Słaba, względnie zła administracja, zdemoralizowana policja, której członkowie zawodowo piją i z rodzinami przechodzą do Rosji Sowieckiej, kompletny brak autorytetu państwa wśród ludności miejscowej, tolerowanie jawnych podżegiwań do zamieszek, wszystko to przygotowuje doskonały grunt pod napady bolszewickie na kresach wschodnich. Napadów tych nie zwalczy wojsko używane dorywczo.

A jak miała to zrobić policyjna formacja, zredukowana rządowymi decyzjami o połowę (do ok. 10 tys. funkcjonariuszy), uzbrojona w stare rosyjskie karabiny, pozbawiona środków transportu i łączności, mająca do ochrony obszar o długości blisko 2 tys. kilometrów?

KWATERY W KURNIKACH

Generał Władysław Sikorski jako szef MSW, a później premier Rzeczypospolitej, doskonale zdawał sobie sprawę, że stan zagrożenia na granicy wschodniej nie wynikał ani z nadmiaru spożywanego przez policjantów alkoholu, ani odnotowywanych wśród nich – nie tak znów częstych – przypadków korupcji czy dezercji. Bo tego rodzaju zdarzenia nadzwyczajne miały miejsce także w innych skoszarowanych formacjach stacjonujących na Kresach RP. Śledząc relacje policjantów pełniących wówczas służbę graniczną i wegetujących tam niejednokrotnie w warunkach urągających elementarnym zasadom higieny, do tego w ciągłym stresie i tęsknocie za rodziną, trudno się dziwić, że nie wszyscy funkcjonariusze mogli tym wyzwaniom sprostać. Że szukali ukojenia w alkoholu albo porzucali mundur, nie mogąc doczekać się zgody nawet na krótki urlop.

Tygodnik „Na Posterunku” nie szczędził swych łamów pogranicznikom w policyjnych mundurach, którzy opisywali „romantyzm” służby na Kresach Wschodnich: kwatery w kurnikach, stodołach lub chatach cuchnących od wilgoci. W małych izbach bez podłóg, okien i światła, z kilkoma lokatorami, często nawet z chłopską rodziną.

We wrześniu 1921 r. podinsp. Henryk Hass z krakowskiej komendy PP przygotował raport dla kierownictwa KG PP z wizytacji 37 posterunków granicznych. Potwierdził w nim spartańskie warunki, w jakich przyszło wegetować szeregowym funkcjonariuszom, stwierdzając wręcz, że mieszkali oni jak ostatni nędzarze, na barłogach ze słomy, na podłodze, rzadko na pożyczonym od chłopa łóżku, bez sienników, jakiegokolwiek przykrycia i cieplejszych koców.

Skrytykował też policyjne wyposażenie: stare, wytarte mundury, często podarte; brak ciepłej bielizny, butów, kożuchów wartowniczych, środków łączności, koni, nowej broni.

W takich warunkach stanął na posterunku policjant graniczny, odcięty od połączenia ze światem, na pół odziany, pod gołym niebem, w lasach i nieprzystępnych bagnach, nie tylko pozbawiony możności zaspokojenia najprymitywniejszych potrzeb kulturalnych, lecz zmuszony do ciężkiej walki o zabezpieczenie własnej egzystencji („Na Posterunku”, 1926, nr 12).

KOMENDANT POD ŁAWKĄ?

Słabe zabezpieczenie polskiej granicy wschodniej w latach 1923–1924 oraz marna kondycja policyjnej formacji skierowanej do jej ochrony do tego stopnia rozzuchwaliły sowieckich dywersantów i pospolitych bandziorów, że do Polski zaczęły przenikać coraz liczniejsze, dobrze uzbrojone grupy terrorystyczne. Atakowali już nie tylko pojedyncze zagrody, ale również całe wsie i miasteczka (m.in. Wiszniew, Stołpce), nie rzadko też środki transportu.

Zuchwalstwo dywersantów osiągnęło swój szczyt 25 września 1924 r. podczas napadu na pociąg relacji Brześć–Sarny, którym na spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych Zygmuntem Hibnerem udawała się oficjalna delegacja woj. poleskiego. W jej skład wchodzili m.in.: wojewoda Stanisław Downarowicz, senator Bolesław Wysłouch z żoną, biskup miński Zygmunt Łoziński oraz komendant okręgowy PP (odpowiednik dzisiejszego komendanta wojewódzkiego – przyp. JP) insp. Józef Mięsowicz. Asystę, a za razem ochronę stanowiło kilkunastu uzbrojonych policjantów i żołnierzy.

Według relacji „Gazety Administracji i Policji Państwowej” do napadu na pociąg doszło wczesnym popołudniem w pobliżu stacji kolejowej Łuniniec. Bandyci (około 70 osób) zatrzymali go za pomocą chorągiewki alarmowej, otoczyli cały skład i po ostrzelaniu z broni maszynowej przystąpili do grabieży. Śledztwo nie wyjaśniło, czy cel napadu stanowili dostojnicy państwowi, czy był to tylko przypadek. Sparaliżowani strachem członkowie delegacji – i, niestety, eskorta też – szybko złożyli broń. Jedynie post. Władysław Dmowski sięgnął po służbowy pistolet i próbował stawiać opór. Wystrzelał cały magazynek, otrzymał sześć postrzałów, ale się nie poddał. Za bohaterską postawę został później awansowany do stopnia starszego przodownika i odznaczony Krzyżem Zasługi.

Wszystkich pasażerów obrabowano z pieniędzy i kosztowności, a nie których – dla większego upokorzenia – nawet z ubrań i bielizny. W stroju Adama bandyci pozostawili m.in. wojewodę Downarowicza i komendanta Mięsowicza, nie szczędząc im wyzwisk. Biskupowi Łozińskiemu zdarli z szyi insygnia władzy kościelnej – krzyż ze złotym łańcuchem. Próbujących stawiać jakikolwiek opór pobito. Była też ofiara śmiertelna, niejaki Lejzer, żydowski handlarz bydłem, który wolał zginąć, niż oddać swój portfel.

W zamian za zrabowane rzeczy napastnicy podpisali pokwitowanie: „Ukraińsko -Białoruskie Stowarzyszenie. Ataman Trofim Kalinienko, kwatera główna Timkowicze, dnia 24 IX 1924 r.” – i odeszli w szyku zwartym na północ, w kierunku pow. baranowickiego. Tam zniknęli w okolicznych lasach. W czerwcu 1925 r. banda została rozbita w rejonie Łunińca. Kalinienko i kilku jego kompanów zginęli.

UPOKORZONA WŁADZA

Napad na pociąg pod Łunińcem, choć nie pierwszy i nie ostatni w II RP, mocno jednak zbulwersował polską opinię publiczną. Zarówno ze względu na dramatis personae, jaki – a może przede wszystkim – nie godną postawę obu wysokich urzędników państwowych. Ówczesna prasa szydziła, że dwudziestu uzbrojonych mężczyzn nie próbowało w ogóle stawiać oporu (poza jednym posterunkowym) i od razu złożyło broń.

„Kurier Wileński” pisał wprost: (…) nie potrafili obronić ani honoru swojego, ani państwa. Także inne gazety donosiły o „gołych faktach”, nabijając się z „ugodowości” naszych dygnitarzy w obliczu niebezpieczeństwa. Ten akt tchórzostwa miał bardzo przykre dla nich konsekwencje. Obu natychmiast zdymisjonowano (nie pomogła nawet protekcja ministra Władysława Sikorskiego) i po kilku miesiącach odesłano na emeryturę. Nowym wojewodą poleskim został generał Kazimierz Młodzianowski (późniejszy minister SW), a funkcję komendanta XIV Okręgu Poleskiego PP objął insp. Bronisław Ludwikowski (w latach 1927–1931 komendant III Okręgu Kieleckiego PP).

Jedynym plusem całego zdarzenia była zdecydowana wola rządu Władysława Grabskiego przywrócenia spokoju na wschodniej granicy. Rada Ministrów jednomyślnie podjęła uchwałę o konieczności zastąpienia policji granicznej nową formacją – Korpusem Ochrony Pogranicza, zorganizowanym na wzór wojskowy. 12 września 1924 r. ukazał się rozkaz o powołaniu KOP.

Na zdecydowaną poprawę stanu bezpieczeństwa na przygranicznych terenach Rzeczypospolitej trzeba było jednak poczekać jeszcze kilkanaście miesięcy, do ro ku 1926. W tym czasie żołnierze KOP i wspierający ich policjanci skutecznie likwidowali bandyckie przyczółki. Stało się to możliwe dzięki zdecydowanie większym nakładom rządu na ochronę granic, rozwijanej systematycznie na Kresach Wschodnich sieci agenturalnej, dobrej współpracy z wywiadem wojskowym, a także za ostrzeniu represji wobec dywersantów i bandytów. Tego wymagała jednak sytuacja, bo – jak pisał generał Sikorski – bolszewicy prowadzą tam z nami zaciekłą, podjazdową wojnę. W tym przypadku miał zupełną rację.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Gazeta Administracji i Policji Państwowej”

Powrót na górę strony