Bieg do morza cz. 2
Samo miasteczko Strzelno jest nieduże, coś około 5 tysięcy mieszkańców, lecz dość czysto utrzymane. Ulice są wybrukowane kostką. Chodniki szerokie. Widać odrazu różnicę pomiędzy miastami Kongresówki a Poznańskiego. Najbardziej rzuca się w oczy to chyba, że nigdzie nie widać Żyda! Absolutnie! Można się zakładać o najgrubsze stawki! Pytam się więc hotelarki co to ma znaczyć? Opowiada ona, że w calem mieście jest zaledwie 5 rodzin żydowskich, jednakże ci tak się ubierają, że trudno poznać, że są Żydami.
Jest zato więcej Niemców. Widać to odrazu, bo nawet swój kościół mają w środku rynku, podczas gdy katolicki jest gdzieś na krańcach miasta. Widać nawet, że i moja rozmówczyni wygląda na Niemkę. Zdradza ją akcent wymowy, no i... perukal... Zresztą szanowny jej mężulek jeszcze więcej upewnia mnie w mojem przypuszczeniu... Kończę jednak z nią rozmowę, bo zaczyna się wypogadzać na dobre.
Na Posterunku zbiórka. Załatwiamy czem prędzej „formalności meldunkowe” — i jazda w drogę! Kierunek — Inowrocław. Odrazu na wstępie powitał nas „wiatr od morza"! Dmie prosto w oczy. Hamuje całkiem bieg. Rowery i nogi ociężały!... Nadomiar złego — rozmokły piasek nowowybudowanej szosy!...
Nie ujechaliśmy jednego kilometra, a już jeden zawraca. Zapomniał zabrać teczki z Posterunku. Na drugim kilometrze — zawraca drugi! Zapomniał zabrać plecaka! Szczęście jeszcze, że niedaleko odjechaliśmy. Za pół godziny doganiają nas.
Na godzinę 12-tą przyjeżdżamy do Inowrocławia. Tu postanawiamy jechać dalej, bez zatrzymywania się. Przejeżdżamy przez miasto w szybkiem tempie. Na ulicy ruch. Wszyscy przypatrują się nam ciekawie Inowrocław wygląda bardzo zachęcająco. Są tu nawet tramwaje, chociaż zdaje się nieliczne. Wartoby było zatrzymać się dłużej i zwiedzić miasto, a szczególniej warzonki soli krystalicznej, ale cóż, koledzy postanowili jak najprędzej dostać się do Gdyni, a w pierwszym rzędzie... na obiad do Bydgoszczy. Pojechaliśmy więc dalej.
Widać w tych stronach na każdym prawie kroku coś odmiennego, niż w „Królestwie”. Po drodze w każdej wsi spotykamy knajpy. Nazywają się tu jednak „oberżami”. Zachodziliśmy po drodze do paru takich „oberży”, naturalnie nie na „jednego”, tylko na parę butelek lemoniady!.. Pić się chciało w drodze okropnie! Oberżyści dobrze zarobili od nas na lemoniadzie po drodze, zanim dojechaliśmy do Gdyni! Niema co!
Zaszedłem do jednej takiej „oberży", a nawet zdaje się sklepiku zwyczajnego, jak zwykle, na lemoniadę. A tu naraz wchodzi za mną jakiś Niemiec i mówi do sklepikarza po niemiecku: „haben sie eine Flasche Schnaps”? A ten spogląda z ukosa na mnie i odpowiada, że ma, tylko niech trochę poczeka, aż ja pójdę. Powiedziałem więc, że może się nie obawiać mnie, skoro już się wygadał. A wtedy on się nieco stropił i powiedział, że to sąsiad jego przyszedł się zapytać czy ma trochę wódki na sporządzenie jakiegoś lekarstwa dla chorej żony. Był jednak mocno zaskoczony, ponieważ się nie spodziewał, że go zrozumiałem po i niemiecku. Zapewne na drugi raz będzie ostrożniejszy!..
Dojechaliśmy wreszcie do Bydgoszczy. Była godzina akurat 15-ta, kiedyśmy nareszcie przybyli pod Komisarjat Główny. W budynku tym mieści się kilka urzędów. I Urząd Skarbowy, I Kasa Skarbowa, i Sędzia Śledczy, i Urząd Kontroli Skarbowej i jeszcze inne. Szukamy pana instruktora komisarjatu, prezesa P. K. S-u. Znajdujemy wreszcie. Pan Instruktor zlustrował nas badawczo i zaczął rozmowę, wreszcie wskazał kierunek drogi do Koronowa. W zachowaniu się jego wyczuliśmy pewien chłód, a nie chcąc wnikać w przyczynę odjechaliśmy, by skorzystać z jego wskazówek. Po krótkim odpoczynku i obiedzie w mieście — odjechaliśmy do Koronowa.
Przed wyjazdem z Bydgoszczy zasięgnęliśmy języka, że droga do Koronowa będzie bardzo trudna. Okazało się, że tak jest w istocie. Droga ta na przestrzeni 22 km była całkowicie z góry i pod górę! Te wszystkie wzniesienia, jakie spotykaliśmy po drodze do Bydgoszczy, były niczem w porównaniu z tem, cośmy spotkali pomiędzy Bydgoszczą a Koronowem. To też i rozciągnęła się nasza drużyna na przestrzeni około 5-ciu km. Kto był silniejnlejszy, ten był pierwszy. Nareszcie pierwsza trójka nas ze st. post. Stępińskim i post. Cajdlerem z góry półkilometrowej długości i z 30-tu wysokości wjechała pędem do Koronowa. Pozostała trójka przyjechała w kilkanaście minut później.
Koronowo posiada około 5 tysięcy ludności. Leży w głębokiej kotlinie nad rzeką Brdą. Miasto to jest znane z posiadania jednego z największych więzień w Polsce, mieszczącego ponad 800 więźniów, w tem około 300 więźniów dożywotnich. Żadnych zabytków historycznych miasto nie posiada, a przynajmniej nie słyszeliśmy o nich.
Cała nasza drużyna rozgościła się na Posterunku P. P. w Koronowie, dzięki wyjątkowej uprzejmości pana przodownika Dieringa, komendanta tego Posterunku. Pan przód. Diering przyjął nas bardzo gościnnie, własne swoje mieszkanie nam odstąpił, a ponadto jeszcze dla dwóch zamówił miejsce u sąsiadki, gdy w jego mieszkaniu nie mogli się wszyscy zmieścić. Pani komendantowa również dołożyła niemało trudu, aby niespodziewani goście nie byli głodni!
Nazajutrz, t. j. dn. 4 września po śniadaniu o godz. 10-ej pożegnaliśmy się z zacnem państwem komendantostwem w Koronowie i odjechaliśmy do Kościerzyny. Ja pojechałem naprzód, pozostali jechali wtyle, w odległości półkilometrowej. Dojeżdżam do wsi Nowy Dwór, odległej o 6 kim. od Koronowa. Naprzeciwko mnie jedzie samochód. Mijamy się narówni z pierwszą chałupą wioski. Na nieszczęście znalazła się w tem miejscu kałuża wody. Nie zdążyłem skręcić wbok, gdy samochód w całym pędzie przejechał kałużę, a woda z błotem z pod kół samochodu zachlapała mnie całego! Tymczasem nadjechali ci, co byli za mną wtyle. Wybuchnęli śmiechem!.. Mnie jednak było nie do śmiechu. Nie było jednak czasu boleć nad tem co zaszło, trzeba było coś robić i to zaraz. Nie czekając długo zaszedłem do pierwszej z brzegu chaty i poprosiłem o szczotkę i wodę. Zaraz pośpieszono mi z życzliwą pomocą. Za pół godziny mogłem już jechać dalej.
Mijam Mąkowarsk—pół wieś, pół miasto— odległy o 12 kim. od Koronowa, ostatnia miejscowość w woj. poznańskiem. Tu znowu góra kilometrowej długości! Ale już przyzwyczailiśmy się do tego rodzaju niespodzianek. Wywindowałem się niebawem na tę górę i zacząłem doganiać tych, co przed godziną byli za mną wtyle... Taka zmiana „prowadzenia” w wycieczce następowała na dzień kilka razy.
Przyjechaliśmy wreszcie do Czerska. Tu już zaczęła się szosa asfaltowa. Równa, gładziutka, jak stół! Niestety i tu takie same góry! Niewiele więc pociechy z asfaltowej szosy...
Jan Daszkiewicz, posterunkowy P. P.
Źródło: „Na Posterunku”, 1934 r., zdj. Na posterunku, NAC