Aktualności

Z teki kryminalisty. Papierowa torebka cz. 1

Data publikacji 27.12.2021

Wicher wył przeraźliwie. Jakgdyby dla nabrania tchu krył się w ciemnościach październikowego wieczora za plaskiem pagórkami, czerniejącemi z drugij strony szerokiego pasą świeżo zoranej roli. Z piekielnym skowytem rzucał się na wysokie drzewa przydrożne, szarpiąc z wściekłością ich nagie konary, a następnie olbrzymierni skokami przenosił się do pobliskiego ogrodu, otaczał stojący tam samotnie dom niewidzialnemi ramionami, powodując trwożny chybot okiennic i szyb. Czepiając się drżących rynien, z błyskawiczną szybkością przerzucał się na dach, szarpał jego wiązaniami i dachówkami, poczem cofał się zcicha poto, aby atak za chwilę powtórzyć ze wzmożoną siłą.

W domu tym, położonym nieco za miastem, w komnacie urządzonej ze staroświecka wygodą, pracował przy biurku stary Abraham z zawodu handlarz zbożem. Obok w wygodnym fotelu siedziała jego żona. Słysząc nowe uderzenie fali wichru w okiennice, spojrzała na męża. Szelest pióra, przesuwającego się szybko po papierze, ucichł na chwilą.

- Ze względu na dzisiejszy wicher ciemności fryzjer nie potrzebowałby przychodzić do ciebie; najlepiej będzie, jeżeli go zawiadomisz o tem telefonicznie — rzekła do męża, który mruknął coś niewyraźnego i podjął pracą na nowo. W tym momencie ozwał się dzwonek telefonu, wywołując dyskretny uśmieszek na twarzy pani domu, która sądziła, że to właśnie fryzjer usprawiedliwia zamiar niestawienia się.

- Jak?... kto mówi?... Jest pan w Koszalinie?... Nie mogę zrozumieć o co panu chodzi. Proszę przywołać właściciela restauracji do aparatu i wyrazić mi za jego pośrednictwem swoje życzenia. — Abraham opuścił słuchawkę i rzekł, zwracając się do żony: — Ktoś mówi z aparatu restauracji kolejowej, zdaje mi się, że chce zakupić owies, nie mogę jednakże zrozumieć, mówi bowiem głosem niemiłosiernie ochrypłym.

- Teraz Abraham podniósł znowu słuchawkę i prowadził dalej rozmowę: — Tak, tak... tutaj Abraham. Dobry wieczór panie Zeman. Kto jest ten pan, który przed chwilą rozmawiał ze mną?... Dzisiaj jeszcze?... Owszem, nie mam nic przeciwko temu. Proszę ich tutaj skierować… Jak?... Ach tak, przyjadą pańskim powozem. Do widzenia... Rozmowa widać skończyła się, gdyż Abraham  odłożył słuchawkę

- Proszę ciebie—rzekł do żony — jeszcze dzisiaj przybędą tutaj klienci, którzy czyto dla siebie, czy dla jakiejś spółki chcą u mnie zakupić 200 centnarów owsa. Równoczesne przybycie fryzjera jest mi tedy rzeczywiście nie na rękę, tem bardziej, że tego rodzaju ludzie lubią zawsze wścibiać nosy do nieswoich rzeczy.

W tym momencie rozległo się pukanie.

- Otóż i fryzjer, co mu mam powiedzieć?

- Sam się z nim rozmówię—rzekł Abraham.

Fryzjer wszedł i ukłonił się niska

- Przepraszam bardzo, ale dzisiaj nie mogę, niestety, panu służyć. Na twarzy fryzjera odmalowało się niezadowolenie—W tej chwili telefonicznie zaprosiło się do mnie trzech panów. Rozumie więc pan, że w tych warunkach...

Fryzjer zabrał swój pakuneczek i mrucząc jakieś niezrozumiałe pożegnanie, opuścił pokój. Zimny wiatr objął go w swe ramiona. Przeklinając, pozatułał jak najdokładniej swój roztrzepotany płaszcz i z głowa pochyloną podążył naprzód przez ogród ku bramie z tą myślą posępną, że oto nic nie wskórawszy, biec tutaj musiał, a teraz znowu do domu, oddalonego bądź co bądź o dobry kwadrans drogi. W szumie wichru nie dosłyszał nawet zbliżającego się w ostrem tempie powozu, który właśnie z drogi wjeżdżał do ogrodu, zmuszając go do raptownego odskoku w bok. Rozgniewany do reszty, zawrócił głowę w stroną pojazdu i dzięki słabym promieniom światła, spływającym przez niedomkniętą okiennicą, stwierdził, że jest to powóz właściciela restauracji kolejowej, przywożący jakichś trzech mężczyzn, prawdopodobnie owych gości, o których mu co dopiero opowiadał Abraham. Wszyscy fryzjerzy są ciekawi, gonią za nowinkami, potrzebnemi w ich zawodzie. Przystanął więc na chwilą w cieniu drzewa i obserwował, jak dwu mężczyzn udało się do wnętrza Abrahama, a trzeci, po odesłaniu powozu, zatrzymał sią przed domem. Zaspokoiwszy w ten sposób swą ciekawość, ruszył w dalszą drogę, klnąc głośno i pocichu zarówno Abrahama jak i jego nocnych klientów.

Tymczasem goście weszli. Abraham podnosi się z cygarem w zaciśniętych ustach i przywitał sią z przybyłymi, szurgając nogami obutemi w cieple sukienne pantofle. Na twarzy jego malowały są i ciekawość i niecierpliwość. Przybyli—jeden starszy, krepy, drugi młody, szczupły, bardzo postawny — przedstawili sią jako ojciec i syn, poczem z widocznem zadowoleniem zajęli wskazane im fotele. Pani domu, usiadłszy na uboczu w rogu kanapy, skupiła całą swoją uwagą na robótką. Starszy gość, mówiący głosem mocno ochrypłym, znanym już Abrahamowi z poprzedniej rozmowy telefonicznej, rozpoczął z miejsca układać sią o warunki sprzedaży względnie kupna dużej partji owsa.

Abraham przeciął w pewnem miejscu jego wywody: .Żałują bardzo, me bawią sią akredytywami, umożliwiającemi różnego rodzaju oszustwa. Jedną trzecią muszą mi panowie natychmiast wypłacić gotówką. Czy posiadają panowie przy sobie tyle pieniędzy?" — „Dlaczegóżby nie” — odpowiada starszy, sięgając z ironicznym uśmiechem do tylnej kieszeni. Abrahamowi nie wydawało się to wcale podejrzanem, że równocześnie i młodszy gość zagłębił ręce w kieszeniach. Przerażenie ogarnęło go dopiero wtedy, gdy obaj mężczyźni, błyskawicznie zerwali się z miejsc i wymierzyli do niego pistolety. W śmiertelnym strachu podniósł ręce do góry. Pięć bezpośrednio po sobie następujących wystrzałów prześwidrowało ciszą domu i powaliło Abrahama na podłogę.

Kobieta z okrzykiem przerażenia zerwała się z kanapy i usiłowała zbiec. Młodszy ze sprawców rzucił się za nią, dopędził ją w drzwiach i pod groźbą pistoletu zmusił do pozostania w pokoju. Osłupiałym wzrokiem widziała, jak ochrypły przyłożył pistolet do skroni jej męża i jeszcze jednym wystrzałem przerwał ostatnią słabą nić jego żyda. Z jękiem osunęła się na podłogę.

Starszy rabuś ze zwinnością drapieżnego zwierzęcia rzucił się do otwartej kasy, porwał paczkę banknotów i szybko umieścił ją w kieszeni, następnie szarpał drzwiczkami wewnętrznej zamkniętej skrytki kasy. „Dawać klucz”. Młodszy poderwał leżącą kobietę brutalnie za ramiona i zawołał: „Prędzej, nie mamy czasu. Do wszystkich djabłów, gdzie jest klucz?" Prawie nieprzytomna kobieta, w strachu śmiertelnym, wskazała milcząco zwłoki męża. „Gdzie?”— i znowu obaj szarpali nią. — „W kieszeni spodni” — wykrztusiła. Mordercy nie dotknęli jednakże zwłok swej ofiary, ale pod groźbą wymierzonych pistoletów zmusili nieszczęsną kobietą do własnoręcznego wydobycia kluczy. Szlochając, na kolanach przy czołgała się do drogich zwłok i drżącemi rękoma podała bandytom pęk kluczy. Nerwowo odemknęli schowek. Był pusty. Młodszy z bandytów z przekleństwem pochylił się nad zamordowanym i wyrwał srebrny zegarek z kieszonki jego kamizelki. W tym właśnie momencie trzeci osobnik, stojący dotychczas na czatach, wpadł do pokoju, ostrzegając towarzyszy przyciszonym, nerwowym okrzykiem: „Ludzie idą!"

Źródło: „Na Posterunku”, nr 10/1928, zdj. NAC

  • Scena z wizyty u fryzjera ulicznego
Powrót na górę strony