Aktualności

Z teki kryminalisty. Papierowa torebka cz. 2

Data publikacji 28.12.2021

W rzeczywistości szedł tylko jeden człowiek. Wicher jesienny doniósł odgłosy strzałów idącemu w zamyśleniu fryzjerowi. Dzielny ten człowiek, wnioskując bardzo trafnie, iż zajść musiało coś niezwykłego, zawrócił na pięcie i co tchu pobiegł z powrotem w kierunku domu Abrahama. Właśnie skręcał do bramy, gdy przed nim zjawiły się niespodziewanie sylwety trzech mężczyzn i zagrzmiał głośny okrzyk: „Stój! Ręce do góry!” Fryzjer błyskawicznie skoczył w cienie drzew. Jasny błysk zawisł przez mgnienie oka na ciemnościach, kula świstnęła ukrytemu tuż koło głowy, a w uszy jego wświdrował się huk wystrzału. Potem sylwety mężczyzn przesunęły się ostrożnie, niemal ocierając się o niego i zlały z ciemną zasłoną nocy.

Na drodze do restauracji kolejowej cicho jak duch wyłonił się z gęstych krzaków ktoś czwarty i stanął przed idącymi. Przerażeni, cofnęli się w tył i dobyli pistoletów. Już mieli po raz trzeci tego wieczoru użyć broni, gdy usłyszeli szept:

- No jakże, udało się?

- Do cholery! ależ nas przestraszyłeś! Dużo tego nie będzie, mogłeś przede również iść z nami.

- No, to byłaby wielka głupota z mojej strony iść tam, gdzie mnie ludzie znają. Dość, że was prowadziłem.

Resztę drogi przeszli milcząc. W restauracji udawali znowu handlarzy zboża. Powóz wynajęli na nowo, twierdząc z naciskiem, że jeszcze tej nocy muszą wyjechać. Chodząc nerwowemi krokami po podwórzu, przynaglali do pośpiechu woźnicę, który posługując się stajenną latarnią, krzątał się koło pojazdu i koni. Wewnątrz restauracji „ojciec i syn” zapijali ubity interes podwójną mocną. Wreszcie zaprzęgnięto konie. Dwaj pozostali weszli do knajpy. Postanowili jechać w kierunku Gutsdorfu.

Ciemność nocy okryła pojazd. Dwie latarnie oświetlały kołyszące się konie. Mężczyźni milczeli. Zmęczony woźnica począł się dziwacznie chwiać na różne strony. Wtem padły zdania, które go zupełnie orzeźwiły:

- Pięć kul i jeszcze żył.

- Gdyby się przynajmniej było opłaciło.

- Ten skąpiec przecież musiał mieć w domu więcej pieniędzy od tego nędznego tysiąca marek. Ciekawe gdzie je schował?

Woźnica poczuł mrożące zimno w plecach. Podsłuchiwał jednak dalej, poznając w ten sposób grozą przejmujące szczegóły napadu i mordu. Nie wiedział tylko, kto padł jego ofiarą i kim byli ci straszni ludzie. W tej właśnie chwili dowiedział się, że jeden na drugiego wołał po imieniu, zwąc go Karolem.

Mogło być coś około czwartej rano, gdy w oddali zabłysły światła jakiejś stacji kolejowej. W ciemnym lesie kazali zatrzymać pojazd. Zapłaciwszy woźnicy 20 marek, polecili mu wracać do domu.

W zabezpieczonem od wichru miejscu, przy świetle zapalniczki, zbrodniarze podzielili się łupem. Każdy otrzymał prawie po 250 marek. Na dworcu wykupili bilety do Szczecina. Niecierpliwie chodzili po peronie tam i z powrotem. Wreszcie zjawiły się w oddali dwa światełka, które wkrótce przybrały wygląd olbrzymiej pary oczu, a następnie jasne promienie oświetliły pewną przestrzeń błyszczących szyn. Pociąg hucząc zajechał na stację, otaczając, się białemi kłębami pary...

Jak płomień podsycany podmuchem wichru rozszerzała się po Koszalinie i okolicy przerażająca wieść o strasznym mordzie. Przed bramą ogrodu samotnego domu, restauracją kolejową i urzędem policyjnym gromadziły się grupy mieszkańców, podczas gdy w kancelarji komisarza policji nasz fryzjer zdaniami urywanemi opowiadał swe nocne przeżycia. Funkcjonarjusze policji stracili w pierwszej chwili głowy, wysłali telegram do prokuratora, naradzali się, a wreszcie udali się na miejsce przestępstwa. W zamieszaniu nikt nie pomyślał o tem, że o morderstwie należało powiadomić w pierwszym rzędzie stacje kolejowe względnie posterunki na stacjach w kierunku Szczecina i Gdańska. Jest to tem dziwniejsze już choćby z tego powodu, iż wszyscy przypuszczali, że sprawcy tego ohydnego przestępstwa nie pochodzą z Koszalina.

Następnego dnia pierwszym pociągiem przybył prokurator wraz z sędzią śledczym. Rozpoczęły się przesłuchiwania. Fryzjer, właściciel restauracji kolejowej, woźnica, jeszcze dwóch przygodnych gości restauracyjnych — oto wszyscy, którzy zeznać mogli cośkolwiek przed komisją i przyczynić się do ujęcia sprawcy. Usiłowania przesłuchania zrozpaczonej Abrahamowej spełzły na niczem. Szczegółowy protokół oględzin miejsca przestępstwa oraz zeznań kilku osób—oto wszystko co komisja zdołała zebrać na miejscu. Gdybyż przynajmniej zeznania świadków dawały jakieś pewne wskazówki; niestety, sprawa zaczęła się wikłać już od tego momentu.

Właściciel restauracji podał zupełnie inny opis zawnętrznego wyglądu bandytów aniżeli woźnica, fryzjer zaś, powołując się na swoje zawodowe doświadczenie, dowodził z całą stanowczością,  że obaj się mylą i opisał sprawców jeszcze inaczej. Czyż wiec jedynym punktem zaczepienia dla dalszego dochodzenia pozostać miało owo imię „Karol", które padło podczas poufnej rozmowy bandytów w powozie?

Po naradzie zdecydowano w tym samym powozie przejechać te przystrzeń, którą przebyli bandyci, licząc na to, że może po drodze znajdą się jakieś ślady. Kilka godzin jechano bezskutecznie. W pewnym momencie woźnica, wskazując biczem przed siebie, rzekł; „W tym czarnym lasku wysiedli". Bruzdy wyorane przez kola widniały bardzo wyraźnie w rozmokłej ziemi. Jeden z funkcjonarjuszów policji, pochyliwszy się, podniósł jakiś zmięty świstek papieru. Wygładzono go i stwierdzono, że jest to papierowa torebka z drukowaną firmą jakiegoś berlińskiego sklepu z wyrobami tytoniowemu To było wszystko.

Źródło: „Na Posterunku”, nr 10/1928, zdj. NAC

  • Handel obwoźny
Powrót na górę strony