Aktualności

Niefortunne konkury cz. 2

Data publikacji 07.03.2022

Już od soboty wieczorem sam doglądałem czyszczenia butów, guzików, całej garderoby. Mój Winczuk—który, poza licznemi przesądami, mydło również za przesąd uważał — niektóre moje wymagania traktował jako pańskie fanaberje i nie przestawał mruczeć pod nosem, że „wszystko to darma robota, i tak po drodze nie dotrzyma”. Wreszcie, po długich i ciężkich naukach, miałem garderobą w porządku. W nie­dzielą wystroiłem się pięknie, wyegzaminowałem w lustrze każdy szczególik.

Zajechała kałamaszka z Winczukiem w roli stangreta na koźle. Chcę siąść, ale ten ostrzega:

Pan, posłuchaj ! Kocami nakryj się, a to błoto zapaćka całą garderobę.

Uczyniłem, jak radził, owinąłem się kocami... Jedziemy.

Ledwieśmy raz, drugi skręcili, przekonałem się, jak dużo miał chłopak słuszności. Droga coraz gorsza, błoto coraz większe. Już i twarz mi opryskuje świeżutko ogoloną. Wyboje takiej te co moment wątrobę czuję tuż pod grdyką. Zacząłem w duszy kląć, żem wziął zbyt dobre konie. Rwą, jak djabły, a tu w człowieku bebechy oberka tańczą.

Winczuk, cholero—wołam—nie poganiaj! Stępa jedź! Będziesz ty trzymał konie, niedołęgo ? …

- Trzymam, pan! — odpowiada z flegmą iście kresową.—ot, pan sam trzymaj się.

Ledwo to wyrzekł, uczułem nagle coś, cze­go zrozumieć narazie nie mogłem. Miałem wrażenie, że jestem na djabelskim młynie. Dech mi zaparło, potem wpadłem w coś chłodnego głową i zrobiło się ciemno. Ale jednak żyłem. Tak! Pozostał mi słuch, więc domyśliłem się, że chyba jeszcze, żyję, słyszałem bowiem wyraźnie głos mojego Winczuka: „Kab ciabie wołki sjeli!... Kab ty okolieła!"... Porobiwszy trochę rozumem, zorientowałem się, że leżę pod przewróconą bryką. W koc owinięte nogi nie pozwalały mi się ruszać. Bryka zaś tłumiła głos, którego, oczy­wiście, używałem nie poto, by prawić swemu ordynansowi pochlebstwa.

Wreszcie, przy pomocy przejeżdżających włościan, udało się chłopcu wywlec mnie na światło, a brykę, do góry kołami sterczącą, do­prowadzić do przytomności. Możesz sobie wyobrazić moją wściekłość, z rozpaczą graniczącą. O pokazaniu się pięknej pannie mowy być nie mogło. Postanowiłem tedy niezwłocznie wracać do domu i rozpocząć wizyty dopiero za tydzień.

Już gramoliłem się na brykę, gdy nagle tuż za mną rozdzwonił się śmiech—dziewczęcy śmiech…

Odwróciłem głowę... Ona! Siedziała na cud­nej kasztance i patrząc na mnie powstrzymać nie mogła dławiącego ją chichotu.

- Biedaku!—przerwałem Antkowi z szczerem współczuciem w głosie.

- Słuchaj — odezwał się po chwili — ty masz podobno znajomości... Chcę się starać, żeby mnie gdzie indziej przenieśli. Ja tam jut służyć nie mogę.

*

Starania nasze nie odniosły pożądanego skutku i Antek musiał wrócić, skąd przyjechał.

Okazuje się jednak, że — niema tego złego... i t. d.—Wczoraj bowiem otrzymałem kartę. „Kochany Edku!—pisze Paliwoda — jestem naj­szczęśliwszy z ludzi. Zakochany, jak sztubak— Żenię się! Wprawdzie nie z tą, o której Ci opowiadałem, ale z inną, zupełnie taką samą. Cała różnica, że nie jeździ konno i nie widziała mnie wyłażącego z pod przewróconej bryki. Ale także blondynka i ma oczy, jak chabry.

Twój serdecznie Ci oddany

Antek”.

Źródło: „Na Posterunku”, Benedykt Hertz, zdj. NAC

  • Kobieta na koniu
Powrót na górę strony