Aktualności

Pod groźbą skazówki zegarowej cz. 1

Data publikacji 02.04.2022

Było to zadanie nielada! Dość zażywny człowiek kołysał się na wysokości dwustu metrów nad ziemią, stojąc na końcu deski, wysuniętej z małego otworu kwadratowego, wydrążonego w ogromnym cyferblacie kościelnego zegara. Był to dzwonnik kościelny, John Pohlton.

Spostrzegł, że zegar spóźnia się i wszedł na dzwonnice, aby sprawdzić o co chodzi. Mi­nąwszy celę organisty, szedł z początku krętemi, wąskiemi schodami, potem cokolwiek szerszemi i wreszcie znalazł się w niewielkim pokoiku, który unosił się nad dachami najwyższych domów w mieście. Tu w olbrzymiej szklanej skrzyni znajdował się mechanizm zegarowy. Z każdej z czterech szklanych ścian wysuwała się stalowa oś, połączona ze skazówkami cyferblatów. Kościelna wieża miała cztery cyfer­blaty: północny, południowy, wschodni i zachod­ni. Grube poręcze żelazne broniły skrzynię od przypadkowych uszkodzeń.

Zaledwie John wyjrzał przez kwadratowy otwór, natychmiast zrozumiał, co się stało: spóźnianie się zegara było winą mgły i mroku. Cy­ferblat znajdował się na północnej stronie wieży kościelnej i silny wiatr zasypał śniegiem koniec jego osi; później śnieg zamarzł i utworzył się lód. Okoliczność ta nie mogła zupełnie zatrzy­mać ruchu skazówek, lecz zwalniała go i zęgar spóźnił się o trzydzieści minut. Pohlton za­uważył tylko, że rama otaczająca grube szkło zegara, jak również i obydwie skazówki, błysz­czała od oblepiającego ją lodu i że gęsta war­stwa śniegu leżała na dnie wydrążenia, w które był wstawiony zegar. Nagle szklane drzwi za­trzasnęły się i odepchnęły go.

- Co za okropny północny wiatr! — mruk­nął Pohlton. — Muszę przecież jakoś usunąć ten lód, w przeciwnym bowiem razie zegar stanie. Lecz jak to uczynić? Jeżeli stanę w wydrążeniu, nie będę w stanie dosięgnąć osi. Nic mi również nie pomoże, jeżeli wychylę się przez okno.

W tej samej chwili ogromny dzwon, wiszą­cy nad głową Johna, wydzwonił czwartą godzi­nę. Pohlton zapalił lampki gazowe, służące do oświetlenia cyferblatu, które zazwyczaj gasił wpół do jedenastej w nocy. Potem spojrzał w zamyśleniu na wielkie stalowe i miedziane koła zębate, które powoli obracały się do taktu z ciężkiem wahadłem, kołyszącem się w środku mechanizmu. Nagle ujrzał w skrzyni ogromny żelazny klucz, przy pomocy którego raz na mie­siąc nakręcał zegar.

- Tym kluczem mógłbym usunąć lód — pomyśłał sobie John. — Ale jak tu podejść do cyferblatu? Aha! Wiem!

W pokoiku była bardzo stara podłoga; nie­które deski oddzieliły się od niej zupełnie. John wziął żelazny klucz, podniósł jedną deskę otworzywszy małe drzwi w cyferblacie, położył ją na framudze, podczas gdy jeden jej koniec wsadził pod żelazną poręcz, która otaczała szkla­ną skrzynią. Przekonał się, że deska nie wy­sunie się z pod żelaznej poręczy i ścisnąwszy klucz w rękach, ostrożnie wlazł w otwór. Po tern zatrzymał się na wysuniętym nazewnątrz końcu deski.

Wiatr dął z niezwykłą silą. Na chwilę zachciało się Johnowi wrócić i pozwolić lodowi czynić, co mu się żywnie podoba. Lecz, jako człowiek sumienny, zdławił w sobie tę pokusę.

W młodości Pohlton był marynarzem i czę­sto, gdy burza szalała nocą, stał na wysokich rejach — to właśnie pomogło mu bez uczucia strachu i zawrotu głowy stanąć na takiej wyso­kości. Mróz był okrutny; silny wiatr dął bez ustanku i John cieszył się, że włożył grube weł­niane rękawiczki, które ogrzewały mu dłonie.

Kiedy Pohlton, stojąc na desce, po raz pierwszy uderzył w lód kluczem, zauważył, że zegar wskazuje pięć minut na piątą, spóźniając się mniej więcej o trzydzieści pięć minut. Ciężkbyło mu strącać lód z osi, gdyż klucz kręcił się  w rękach. Lecz mimo to  John cierpliwie operował niewygodnem narzędziem i śnieg i lód rozlatywały się małemi obłoczkami, które kłuły go w twarz i ręce. Nareszcie potrochu uwołnił część osi od lodu i wskazówki zaczęły poruszać się w większą swobodą. W tym momencie ze­gar wskazał dwanaście minut na piątą i John musiał pochylić głowę, odsuwając się od ogrom­nej ciężkiej skazówki minutowej, która sekun­da po sekundzie zbliżała się do niego.

- Jeszcze jedno uderzenie i będę mógł odejść — pomyślał, gdy nagle...

Deska, na której stał drgnęła. Instynktow­nie odskoczył w stronę okienka, i oto deska zaskrzypiała i runęła w dół, kreśląc zygzaki na wietrze.

Źródło: „Na Posterunku”, J. Jencks, przełożył Włodzimierz Słobodnik, nr 19-20/1928, zdj. NAC

  • Miasteczko Byczyna
Powrót na górę strony