Alfabet warszawskich złodziei - akt drugi …
Złodzieje cieszyli się w przedwojennej Polsce swoistego rodzaju atencją, a największą sławą otoczony był oczywiście półświatek Warszawy. Wśród parających się złodziejskim fachem obowiązywała duża specjalizacja i ścisła hierarchia. Czym różnił się zatem potokarz od pajęczarza?
Nad Wisłą, kędy wicher chłodny wieje
Na walne raz zebrania zeszli się złodzieje.
Były tam wszystkie branże, wszystkie – co kto lubi:
Rzemiki, doliniarze i grandziarze grubi
Jednym słowem złodziejskie wszystkie znane sfery.
O niektórych warszawskich ulicach mawiano, że kiedy rząd ogłaszał amnestię dla drobnych złodziei (w czasie istnienia II Rzeczpospolitej zdarzyło się to kilkakrotnie), podwajały one swoją liczbę mieszkańców. Ulicę Krochmalną uznawano na przykład za siedlisko złodziejskiej elity. Oczywiście było w tym niemało przesady, ale faktem jest, że istniały całe klany rodzinne zawodowych złodziei, którzy parali się zbrodnią z dziada pradziada. Nic dziwnego zatem, że warszawski półświatek ciekawił i intrygował, skłaniając dziennikarzy do kolejnych prób jego rozpracowania. Przeciętnego mieszczanina, czytającego do obiadu „Kurier Warszawskiego” albo „Ilustrowany Kurier Codzienny”, świat złodziei fascynował pociągał i nęcił. O jego popularności świadczy między innymi popularność gazet takich jak „Tajny Detektyw” oraz wspomnień opublikowanych przez kryminalistów: Bolesława Piaseckiego i Urke Nachalnika. Niektórzy z przestępców urastali czasem do rangi celebrytów, jak np. słynny Stanisław Cichocki „Szpicbródka”.
Już samo słownictwo używane przez warszawskich rzezimieszków miało w sobie posmak czegoś zakazanego i zarazem pociągającego. Złodzieje siedzieli na melinie (z hebrajskiego nocleg, oberża), gdzie przeprowadzali niekiedy dintojrę (również z hebrajskiego) czyli złodziejski sąd, podczas którego oceniali, czy nie zostały złamane prawa złodziejskiego kodeksu. Chociaż możliwe kary za kradzieże nie były niskie, to jednak sądy rzadko kiedy wydawały naprawdę wysokie wyroki. Fach przechodził z ojca na syna, a razem z nim specyficzny kodeks, który zakazywał między innymi okradania kobiet w ciąży i sąsiadów oraz konieczność honorowego postępowania w stosunku do swoich towarzyszy.
Nieprzespanej nocy znojnej
Jeszcze mam na ustach ślad
U Grubego Joska przy ulicy Gnojnej
Zebrał się ferajny kwiat.
Melin w Warszawie było wiele, a najsłynniejszą, będącą od pewnego momentu rodzajem atrakcji turystycznej, była knajpa u Grubego Joska na nieistniejącej dzisiaj ulicy Gnojnej. Śpiewano o niej ballady, a spotkać można tam było takie postacie jak działacz PPS i zarazem gangster Józef Łokietek „Doktor Łokietek” oraz jego totumfacki Łukasz Siemiątkowski „Tata Tasiemka” i wielu innych. Redaktor „Tajnego Detektywa” pisał:
„Przy ulicy Solnej 14 znajduje się mała Kawiarenka (…) gdzie można tanio zjeść śniadanie lub kolację. Za skromnie zaopatrzonym bufetem siedzi starszy siwi jegomość z bródką zakończą w osty szpic. (…) Owym siwym jegomościem jest „rebe Szlojmel” właściciel tej kawiarni tak dobrze znany każdemu szulerowi warszawskiemu”.
Swego rodzaju mapę warszawskich melin przedstawił przedwojenny komisarz policji Ludwik Kurnatowski, który wypisał kilkanaście miejsc, w których spotykali się różnego rodzaju złodzieje. Przykładowo na Woli były to lokale takie jak „Pod wydatnym biustem” czy „Pod kogutem”. Olbrzymia liczba melin znajdowała się w najbardziej zapyziałym i biednym regionie przedwojennej Warszawy, czyli na Starym Mieście. W kawiarni na Zakroczymskiej, w restauracji na rogu Piekiełka i Podwala czy w barze Mostowa na Mostowej przesiadywali rozliczni buchacze, doliniarze, klawisznicy, obiadowcy, grabarze, potokarze, lipkarze, konsule, szopenfeldziarze i podchodziarze. Ta skomplikowana i dziś niekoniecznie zrozumiała nomenklatura pozwalała rozróżniać wszystkie możliwe odmiany złodziejskiego fachu, w którym obowiązywała określona hierarchia.
O! Jam król apaszy jest
Posiadam swój złodziejski, pełen sprytu, zwinny gest.
O! chce się bawić, chce się pić,
A moim celem jest rabować i wesoło żyć
O! ja nie mam serca, nie,
I trupem padnie każdy śmiałek, gdy zaczepi mnie.
W melinach przesiadywali często i emerytowani złodzieje, którzy pełnili rolę mentorów i pośredników. Kiedy warszawiak odkrył już, że został okradziony, często udawał się albo na największe targowisko w mieście, czyli bazar na pl. Kercelego, albo do jednej z ponurych knajpek na ulicy Krochmalnej, gdzie odnajdywał pośrednika skłonnego pomóc mu w wykupie utraconej własności.
Najniżej w hierarchii złodziejskiego fachu stali potokarze, którzy kradli towar z zaparkowanych wozów. Zajęciem tym trudniły się całe wielkie klany rodzinne, ale ich członkowie nie cieszyli się wielkim uznaniem. Byli niejako manifestacją znanego skądinąd powiedzenia, że ten kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Potokarstwo nie wymagało specjalnych umiejętności poza dobrym refleksem i szybkością. Często parały się nim dzieci, a gdy współpracowały ze swoim rodzicami, odwracały uwagę ofiary. Łupem tego rodzaju złodziei padało wszystko to, co można było łatwo złapać i unieść, najczęściej jedzenie i małe przedmioty, gdyż trudno było skutecznie umykać na przykład ze skrzynką wódki. Zajęcie to nie cieszyło się uznaniem. Im więcej umiejętności wymagała kradzież, tym wyżej stała w hierarchii złodziei.
Nieco bardziej szanowani byli pajęczarze, którzy zajmowali się kradzieżą ze strychów i piwnic. Skąd nazwa? Suszące się pranie było najczęściej określane właśnie mianem pajęczyny. Wbrew pozorom nie było to zajecie mało opłacalne. Jedno prześcieradło mogło pójść u pasera nawet za 50 groszy. W przypadku dobrego łupu dawało to wcale nie najgorszą dniówkę na poziomie 5-7 złotych, czyli prawie tyle ile wynosiła tygodniówka pokojówki. Cóż jednak po nie najgorszym zysku, jeżeli chwała niewielka? Jeden z najstarszych pajęczarzy, Ślepy Olo, zapisał w swoim testamencie:
„Chłopy pamiętajcie! Wydostańcie się z pająków i idźcie do lepszej roboty. Tu nic nie zarobicie. Szkoda pracy i zachodu. Idźcie do klawiszników. To są morusy. Wasz Ojciec”.
Pajęczarstwo wymagało sprawności fizycznej, było więc z zasady domeną ludzi młodych, którzy uczyli się złodziejskiego fachu przed podjęciem się trudniejszych zadań. Często działali w duecie damsko-męskim. Para udawała, że zakradła się na strych nie w celu przywłaszczenia sobie czyjejś własności, lecz by spędzić czas na miłosnych uniesieniach. Przez pewien czas policja dawała się nabierać na takie tłumaczenia, ale później zaczęto gruntownie rewidować „zakochane parki”. Pajęczarze to jednak wciąż złodziejska drobnica, choć wielu słynnych kryminalistów zaczynało właśnie od kradzieży dokonywanych na strychach i w piwnicach. Jednym z nich był nie kto inny, jako Wiktor Zieliński zwany Krwawym Wiktorem, jeden z największych przestępców II Rzeczpospolitej.
Zdecydowanie wyżej w hierarchii stali wszelkiego rodzaju drobni złodzieje, których fach wymagał już zdecydowanie większych umiejętności. Wśród nich szczególne miejsce zajmowali szopenfeldziarze, czyli złodzieje sklepowi, którzy występowali w rozlicznych rodzajach. Niektórzy z nich działali w sposób bardzo wyrafinowany. W 1922 roku prasa opisała na przykład taki przypadek:
„Do sklepu jubilerskiego wchodzą dwie lub trzy damy, rzekomo matka z córką lub córkami, najczęściej przedstawiając się za damy z prowincji, i kupują liczne przedmioty złote i brylantowe. Jubiler pokazuje, rozkładając na ladzie sklepowej liczne przedmioty, panie zaś wybierają i żądają pokazania sobie coraz to kosztowniejszych rzeczy. Jubiler zadowolony, że dostał dobrych klientów, chętnie pokazuje cały swój sklep. W tym momencie wchodzi para narzeczonych, celem kupna obrączek ślubnych. Jubiler nie wie, kogo pierwej załatwić, załatwia więc jednocześnie wszystkich klientów i wtedy klienci wychodzą, nic nie kupiwszy. Po chwili jubiler konstatuje brak niektórych rzeczy, ale z klientów już śladu nie pozostało”.
Innym razem ofiarą padł właściciel sklepu z dewocjonaliami, który został przez „delegację” z prowincji wmanewrowany w przymierzenie drogiej i ciężkiej sutanny. Kiedy sprzedawca był niezdolny do pogoni, złodzieje zabrali z witryn najcenniejsze medale, medaliki i modlitewnik. Okradziony bez powodzenia próbował gonić ich w stroju biskupa.
Mimo wszystko szopenfeldziarze, podobnie jak potokarze czy pajęczarze, nie byli poważnie traktowani przez innych przestępców. Uważano ich za towarzyszy w złodziejskim cechu, ale znacznie wyżej ceniono dokonania zdolniejszych fachowców, którzy zajmowali się znacznie poważniejszymi kradzieżami, wymagającymi o wiele większej wprawy. O nich opowiada druga część artykułu.
Na podstawie tekstu Pawła Rzewuskiego „Alfabet złodziei warszawskich: potokarze, szopenfeldziarze i pajęczarze”
Fotografie: NAC
Bibliografia
Źródła
„Kurier Polski”, r. 1922.
„Ostatnie wiadomości krakowskie”, r. 1922.
„Tajny Detektyw”, r. 1932.
Urke Nachalnik, Życiorys własny przestępcy, Towarzystwo Opieki nad Więźniem „Patronat”, Warszawa 1933.
Opracowania
Bronisław Wieczorkiewicz, Gwara warszawska wczoraj i dziś, PIW, Warszawa 1974.
Bronisław Wieczorkiewicz, Warszawskie Ballady Podwórzowe. Pieśni i piosenki warszawskiej ulicy, PIW, Warszawa 1971.
Ryszard Dzieszyński, Szpicbródka i inni. Historie świata przestępczego, Rytm, Warszawa 1994.
Ludwik M. Kurnatowski, Daniel Bachrach, Sprawy kryminalne II RP, Wydawnictwo CM, Warszawa 2014.
Stanisław Milewski, Ciemne sprawy międzywojnia, Iskry, Warszawa 2002.
Stanisław Milewski, Szemrane towarzystwo niegdysiejszej, Warszawy, Iskry, Warszawa 2009.
Mateusz Rodak, Szpicbródka, „Stolica”, nr 7/2016.
Monika Piątkowska, Życie przestępcze w przedwojennej Polsce. Grandesy, kasiarze, brylanty, PWN, Warszawa 2012.