Zawód - kat
Przed wiekami nazywano go mistrzem świętej sprawiedliwości albo mistrzem małodobrym. Nosił czerwony uniform i był urzędnikiem magistratu. W majestacie prawa torturował skazańców, ścinał im głowy, łamał kołem, podpalał stosy, ćwiartował lub zakładał pętlę na szyję. Jeszcze do niedawna tę ostatnią usługę świadczył na rzecz resortu sprawiedliwości.
Historycznie rzecz biorąc, zawód kata jest stary jak świat. Zawsze towarzyszył zbrodni i przestępczości, zawsze też było na niego zapotrzebowanie. Począwszy od Starożytności aż po dzień dzisiejszy (choć gwoli prawdy trzeba podkreślić, że większość tzw. krajów cywilizowanych wykreśliła już ze swych kodeksów karę śmierci).
Bogaty repertuar śmierci
Według Władysława Nestorowicza, przedwojennego sędziego i historyka prawa, najbogatszy repertuar sposobów wykonywania kary śmierci w Starożytności spotyka się u Żydów, gdzie początkowo zabójców oddawano do dyspozycji krewnych ofiary. Ci już wiedzieli najlepiej, co należy zrobić, aby delikwent za szybko nie wyzionął ducha. Rozpowszechnione też było kamieniowanie ofiar, duszenie, palenie na stosie oraz ścinanie mieczem. Od Żydów pochodzi również wieszanie na słupie, któremu później Rzymianie nadali kształt krzyża (stąd ukrzyżowanie), a także strącanie z wysokiej skały, tratowanie przez słonie, ćwiartowanie i rzucanie skazanych na pożarcie dzikim zwierzętom.
Starożytni Persowie gustowali w dekapitacji (ścięcie głowy). Stosowali też ukrzyżowanie, odarcie ze skóry i grzebanie żywcem. Arabowie i Turcy sycili oczy biczowaniem (aż do skutku, czyli śmierci ofiary) oraz paleniem na stosie. Nieobca im była również dekapitacja, obcinanie rąk i nóg oraz wydłubywanie oczu.
Antyczna Grecja i Rzym w niczym nie ustępowały barbarzyńcom ze Wschodu. Tam również ścinano mieczem, zrzucano ze skały z kamieniem u szyi, palono na stosie. Tylko szczególnie uprzywilejowani Grecy mogli łyknąć cykutę (truciznę) i zejść łagodnie. Wyjątkowo okrutnie obchodzono się z rzymskimi westalkami (cnotliwe kapłanki, boginie domowego ogniska) za świadome łamanie zakonnych ślubów dla ukochanego mężczyzny lub utratę dziewictwa – groziło im za to ukamieniowanie lub ścięcie głowy.
Epoka Średniowiecza to nie tylko „święta inkwizycja” i palenie na stosie (za herezję i zdradę). W Anglii np. rozpowszechniło się wówczas wieszanie i ścinanie toporem, we Francji – wieszanie, łamanie kołem, ćwiartowanie oraz tzw. estrapada, czyli rodzaj krzyża, do którego przywiązywano skazańca i pieczono na wolnym ogniu. 25 kwietnia 1792 r. po raz pierwszy zastosowano nad Sekwaną gilotynę.
Germanie karę śmierci uważali za akt religijny dla odkupienia grzechu, jaki stanowiło przestępstwo. Stąd też trucicieli, czarowników i apostatów (bezbożników) palili żywcem; tchórzy topili w błocie; ojcobójców i pospolitych zbójów wieszali. Przy czym – za przykładem Rzymian – szubienice wznosili u wrót miejskich, a wisielców porzucali na pastwę drapieżnego ptactwa. Fałszerze pieniędzy i oszuści mieli jeszcze gorszą śmierć – ginęli w płomieniach na stosie. Natomiast zdrajcom i wrogom ojczyzny kat otwierał jamę brzuszną, wyrywał jelita, potem serce, a następnie ćwiartował tułów, odcinając przedtem ręce i nogi.
W Polsce też było krwawo
W uśmiercaniu skazańców nasi kaci-protoplaści wcale nie byli gorsi od swych europejskich kolegów. Już za czasów Piastów i Jagiellonów stosowali dekapitację, łamanie kołem, szubienicę, a także stos. Jak podaje Jan St. Bystroń w swych „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce w. XVI-XVIII” ówczesne sądy kierowały się często starotestamentalną zasadą: „oko za oko, ząb za ząb”, a więc podpalaczy palono, bluźniercom wyrywano język, zabójcom ucinano głowę. Kary te miały być środkiem wychowawczym i wykazywać zgubne skutki zbrodni. Dlatego wykonywano je publicznie, z udziałem miejscowej elity, czyli rajców miejskich i duchowieństwa. Kaci dawali wówczas prawdziwy pokaz swego kunsztu. Niektórzy potrafili piąci złoczyńców razem nie ostrząc ani odmieniając ściąć. Ściąć pięć głów za jednym zamachem miecza, to był – trzeba przyznać - wyczyn nie lada.
Nasi mistrzowie świętej sprawiedliwości potrafili być też okrutni. Świadczyć o tym może choćby opis egzekucji sandomierskiego szlachcica Michała Piekarskiego, wykonanej w Warszawie 27 listopada 1620 r. Piekarski, który przeszedł do historii w znanym powiedzeniu: pleciesz jak Piekarski na mękach, skazany został na tortury i śmierć za usiłowanie zabójstwa króla Zygmunta III Wazy. Najpierw jednak w stanie obłąkania obwożono go furmanką po mieście, a kat rozżarzonymi szczypcami szarpał mu ciało; później spieczono mu i odcięto prawą, a potem lewa rękę, następnie rozszarpano końmi, zwłoki spalono, a popioły rozrzucono.
Czytając taki opis, trudno się dziwić, że przedstawiciele katowskiego rzemiosła nie cieszyli się w społeczeństwie zbytnią estymą. Budzili powszechny wstręt i zabobonny lęk w daleko wyższym stopniu niż sam skazaniec, który często spotykał się z objawami współczucia. Kaci żyli na ogół na uboczu i raczej anonimowo. Rzadko wymieniano ich z imienia i nazwiska, traktując bardziej jako zło konieczne niż powód do chwały. Bez wątpienia byli jednak potrzebni, skoro figurowali na magistrackich listach płac. Jak podaje Jan Bystroń, kaci za swe czynności pobierali wynagrodzenie według taryf urzędowych, a ponadto dostawali stałe uposażenie. Pensja kata w Poznaniu w XVIII w. wynosiła 332 zł, w Krakowie 188 zł. Za torturowanie dostawali dodatkowo 6 gr. Tyle samo otrzymywali za odczytywanie na ulicach obwieszczeń o skazaniu. Za wykonanie wyroku śmierci krakowski magistrat płacił tylko 2 zł. Wielkopolska była hojniejsza dla swych katów: ścięcie głowy w Poznaniu kosztowało 16 zł, w Międzyrzeczu – 30 zł, w Zbąszyniu – 32 zł.
Co bardziej przedsiębiorczy kaci czerpali dodatkowe dochody z handlu stryczkami szubieniczymi, a na życzenie nawet „detalami anatomicznymi” skazańców. Zabobonni mieszczanie nieźle płacili za nie, traktując jako swoiste talizmany szczęścia.
Maciejewski - pierwszy kat II RP
Czy Stefan Maciejewski (lub Maciejowski, jak piszą niektórzy), najbardziej znany polski kat, którego najlepszy okres zawodowej kariery przypada na lata 1926-1932, dorabiał na wisielczych stryczkach – trudno powiedzieć. Z pewnością nie musiał. Jako etatowy pracownik Ministerstwa Sprawiedliwości miał zupełnie godziwe wynagrodzenie: 400 zł miesięcznej pensji (za gotowość) oraz 100 zł za każdą egzekucję.
Po raz pierwszy usłyszano o nim 2 maja 1926 r., kiedy wszystkie ogólnopolskie dzienniki podały krótką agencyjną informację: Krwawy bandyta Panek stracony. Sąd doraźny w Rzeszowie skazał na karę śmierci przez powieszenie głośnego bandytę Marcina Panka. Panek, który należał do bandy osławionego „Panicza”, przyznał się na rozprawie do 50 rabunków i mordów, wymieniając dokładnie wszystkie swoje ofiary. Wyrok został wykonany przez kata Maciejewskiego.
Stefan Maciejewski przeszedł do historii również z tego powodu, że jako pierwszy w niepodległej Polsce kat „cywilny” wykonał egzekucję skazańca przez powieszenie. Do tej pory wszystkie wyroki śmierci wykonywały plutony egzekucyjne z miejscowych garnizonów wojskowych. Po zmianie rozporządzenia sądy karne powszechne za najcięższe przestępstwa miały obowiązek orzekać już tylko szubienicę.
Jak informował tygodnik „Tajny Detektyw”, Komenda Garnizonu w Rzeszowie odmówiła wykonania polecenia Sądu Okręgowego wykonania egzekucji Marcina Panka. W tej sytuacji prezes SO w Rzeszowie zwrócił się do ministra sprawiedliwości o delegowanie kata. Rankiem 30 kwietnia 1926 r. –pisał „TD” - do drzwi prezesa sądu zapukał niski mężczyzna, ubrany w czarne palto, lakierki i czarny twardy kapelusz. W ręku trzymał zapieczętowaną kopertę, w której znajdowało się pismo z Ministerstwa Sprawiedliwości, delegujące pracownika kontraktowego IX stopnia p. Stefana Maciejewskiego dla wykonania wyroku w sprawie doraźnej. Kat zażądał przydzielenia mu pomocnika, któremu za czynność pomocniczą wypłacono wówczas zł 100. Był to pierwszy występ kata w Polsce w ogólności.
Ale nie ostatni. Do września 1932 r., kiedy został odwołany ze swego stanowiska za alkoholizm i karygodne zachowanie, wykonał około 100 egzekucji. Z każdą stawał się coraz bardziej popularny. Gazety bacznie śledziły każdy jego krok, unikały jednak publikacji zdjęć (być może miały urzędowy zakaz ich zamieszczania). W licznych wywiadach kreował siebie na „wykonawcę sprawiedliwości”, który ma do wypełnienia ważną misję: Uważam się za dobrodzieja z dwóch względów –zwierzał się reporterowi „Tajnego Detektywa.” – Przede wszystkim pozbawiam społeczeństwo tych zbrodniczych jednostek, które jako niebezpieczne i zbyteczne ze względu na swą ogromną szkodliwość trzeba wytępić, a z drugiej strony – jako rutynowy i dobry „rzemieślnik” zadaję przynajmniej skazańcom śmierć szybką i łatwą, czego nie mógłby zresztą dokonać ktoś pierwszy lepszy(…). Katem jestem z zamiłowania i robię to z dumą i satysfakcją. Jestem „sługą sprawiedliwości”- podkreślał.
Same znaki zapytania
Podobno był poznaniakiem. Podobno ukończył tam gimnazjum, a później wyjechał do Niemiec. Podobno jego prawdziwe nazwisko brzmiało Alfred Kalt lub Kaltbaum. Ale to też nic pewnego. Jak i to, że władał biegle językiem francuskim i niemieckim, i był człowiekiem inteligentnym.
Nie wiadomo też, jak wyglądał. Według „Tajnego Detektywa” kat był dobrze zbudowanym osobnikiem, lat około 30-tu, łysiejącym szatynem o krótko przystrzyżonych włosach, więcej niż średniego wzrostu, o twarzy śniadej, okrągłej. Nader uprzejmy w obejściu.
Reporter wileńskiego „Słowa” widzi go podobnie: młody człowiek, lat około trzydziestu pięciu. Wzrost średni, włosy ciemne, na twarzy przyjemny uśmiech. Świetnie skrojony jasny garnitur, elegancki kapelusz, w ręku skórzana walizka. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie eleganckiego turysty.
Bo też w jakimś sensie nim był. Statystycznie w ciągu 6 lat sprawowania funkcji kata uśmiercał w majestacie prawa 14 skazańców rocznie. A więc przynajmniej raz w miesiącu musiał wyjeżdżać w delegacje, wyroki wykonywał bowiem na terenie całej Rzeczpospolitej. Fachowo, szybko, bezboleśnie. Skarg w każdym razie nikt nie zgłaszał. Raz tylko, podobno, skazaniec urwał mu się ze stryczka, kiedy walcząc o życie nie dał sobie precyzyjnie założyć pętli na szyję. Błąd został jednak natychmiast naprawiony.
Stefan Maciejewski prawdopodobnie długo jeszcze byłby „sługą sprawiedliwości”, gdyby nie pociąg do alkoholu i skandale, jakie po nim wywoływał, kompromitując wymiar sprawiedliwości. Miarka przebrała się we wrześniu 1932 r. po kolejnej pijackiej awanturze w jednym z warszawskich lokali. Jak zwykle interweniowała policja, ale tym razem sprawy już nie zatuszowano. Wyniki postępowania trafiły na biuro szefa resortu, a ten szybko podjął decyzję o zwolnieniu. Popularny warszawski kat (wymienił go nawet w swym wierszu Władysław Broniewski, przewija się też w przedwojennej balladzie „Bal na Gnojnej”) znalazł się na bruku. Zasilając szeregi bezrobotnych, popadł w skrajną nędzę. Próbował popełnić samobójstwo przez – nomen omen – powieszenie, ale przypadkowi przechodnie uratowali mu życie. Miał się wówczas wyrazić: - Trudno, wyszedłem już z wprawy, bo dawno nie wieszałem. Ale za drugim razem zrobię to na sobie lepiej („Goniec Częstochowski”, 5 lutego 1936 r.). Czy spełnił tę obietnicę? Nie wiadomo. Słuch o nim zaginął.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Tajny Detektyw”