Ciemne chmury nad Wilią
Banda rabunkowa w garnizonie wileńskim, dwie afery łapówkarskie w komisariatach Wilna, a na dodatek epidemia tyfusu plamistego wśród funkcjonariuszy, to plagi, które w latach 1924-1925 dotknęły Policję Państwową XVI Okręgu Wileńskiego. Te pierwsze mocno nadwerężyły jej dobre dotąd imię.
Stosunkowo szybko poradzono sobie z tyfusem, który zaatakował kompanie policji granicznej zimą 1924 r. Epidemia wybuchła w przygranicznym powiecie bracławskim i zwaliła z nóg kilkudziesięciu posterunkowych, łącznie z szefem izby chorych w Duksztach, dr. Sobrańskim. Przypadków śmiertelnych, na szczęście, nie odnotowano. Przeprowadzona później inspekcja z KG PP wykazała, że źródła choroby były pochodną warunków socjalno-bytowych, w jakich egzystowali wówczas policjanci kresowi, a także: ciężka służba wartownicza, wadliwość pomieszczeń oraz niedostateczność zaopatrzenia funkcjonariuszów policji granicznej na wiosnę w nieprzemakalne buty i płaszcze, na zimę w ciepłe odzienie.
Do tego wszystkiego z powodu trudności komunikacyjnych (duże przestrzenie, fatalny stan dróg) oraz braku środków lokomocji mocno utrudniona była pomoc lekarska. W tej sytuacji KG PP poleciła uruchomić w każdym z powiatów granicznych po dwie izby chorych, przeznaczonych wyłącznie dla policjantów oraz ich rodzin. Wszystkie oddziały policji granicznej wyposażono w apteczki, a te w lekarstwa i materiały opatrunkowe dla niesienia pierwszej pomocy w nagłych wypadkach. Do każdej jednostki przydzielono też sanitariusza, który miał czuwać nad kondycją funkcjonariuszy i szybko rozpoznawać symptomy chorobowe.
Bandyci na służbie
O ile epidemię tyfusu w garnizonie wileńskim udało się zwalczyć dosyć szybko, o tyle z „czarnymi owcami” w policyjnych mundurach sprawa wyglądała znacznie poważniej. Pośpiech, z jakim w 1923 r. formowano oddziały policji granicznej i znaczne trudności z werbunkiem utrudniały ścisłą selekcję kandydatów. Nic więc dziwnego, że w szeregi formacji dostało się wówczas wielu przypadkowych lub wręcz wrogo nastawionych do Polski ludzi (np. agitatorów komunistycznych, agentów wywiadu, itp.), których głównym celem były działania destrukcyjne w samej policji, jak i zwykła gangsterka ze służbową bronią w ręku.
Taką właśnie genezę miała zorganizowana wiosną 1924 r. w pow. wilejskim (dziś Białoruś) banda terrorystyczno-rabunkowa, złożona z funkcjonariuszy 31. i 32. kompanii granicznych PP. Jej organizatorami byli aspirant Marian Kotarbiński z 32. kompanii oraz przodownik Piotr Kania, komendant posterunku w Zaciszu.
Niewiele więcej można o nich powiedzieć, poza tym, co napisała „Gazeta Administracji i Policji Państwowej”: Kania jest typem zdemoralizowanym, dla którego mord, rabunek i uciechy są koniecznością życia. Dlatego też z łatwością uległ wpływom komunistycznym i podjął się zorganizowania bandy z policjantów(…). Wiedząc, że agitacja jego niełatwo znajdzie posłuch wśród ogółu policjantów, wyszukiwał i zbliżał do siebie spośród funkcjonariuszów PP jednostki najgorsze, częstokroć karane, oraz wszelkich malkontentów, którzy najłatwiej ulec mogli jego wpływowi. Z takich to jednostek, częściowo swych podkomendnych , stopniowo zorganizował Kania oddział, którego członkowie pod groźbą śmierci przysięgali posłuch i dotrzymanie tajemnicy. Jednocześnie rozporządzał i szafował Kania znacznemi funduszami, pochodzącemi od inspiratorów całej akcji.
Tymi inspiratorami, jak łatwo się domyślić, byli wyszkoleni funkcjonariusze radzieckiego GPU (Państwowy Zarząd Polityczny), którzy bez większych trudności przedostawali się do Polski przez słabo zabezpieczoną granicę i tu szukali kontaktów. Jak świadczy przykład Kani i Kotarbińskiego, czasami udawało im się przeniknąć nawet w szeregi służb państwowych.
Zastanawiać musi jedno: skoro – jak podaje „Gazeta Administracji i PP” – Kania był typem zdemoralizowanym i w ogóle kanalią (tak wynika z jego charakterystyki), to dlaczego powierzono mu funkcję komendanta posterunku zamiast natychmiast zdegradować i wyrzucić z policji. Przecież nie uległ demoralizacji w ciągu jednego dnia. Jego rozwiązły tryb życia musiał rzucać się w oczy, zwracać uwagę zarówno podkomendnych, jak i mieszkańców Zacisza. Opinie o nim musiały też docierać do bezpośredniego przełożonego, czyli komendanta powiatowego PP. Czy przodownik Piotr Kania aż tak dobrze się maskował, czy raczej zawiodły ogniwa kontroli wewnętrznej Policji Państwowej Okręgu Wileńskiego?
Aspirant Marian Kotarbiński, jak podaje wymieniony wyżej tygodnik MSW, miał mniej szczęścia. Jego dni w policji były już policzone. Komenda Główna PP szykowała mu zwolnienie z art. 116 ustawy o służbie cywilnej. Likwidacja bandy przyspieszyła tylko jego rozstanie z mundurem.
Plan na 1 lipca
Kania i Kotarbiński nie chcieli być zwykłymi rzezimieszkami. Nie interesowały ich drobne napady, rozboje i kradzieże. Planowali jedną, dużą akcję, obłowienie się i ucieczkę na wschodnią stronę. Przeprowadzenie jej planowali wstępnie na 1 lipca. Nieprzypadkowo, bowiem na ten dzień w komendach powiatowych zawsze szykowano wynagrodzenie dla funkcjonariuszy z jednostek terenowych, kasa była więc pełna.
Plan był taki: Kania ze swoimi ludźmi „oczyści” komendę powiatową w Wilejce z gotówki i magazyn broni z karabinów maszynowych. Aby udaremnić pościg, wyprowadzi ze stajni wszystkie konie i jak najszybciej ruszy w kierunku granicy. W tym samym czasie Kotarbiński et consortes sterroryzuje policjantów z 32 kompanii granicznej, odbierze im broń służbową, ograbi też jednostkę z karabinów i amunicji, po czym załadowawszy łupy na furmanki pomknie na wschód. Bandyci mieli być bezwzględni dla swoich kolegów. Wszystkim „przeszkadzającym” i stawiającym opór groziła natychmiastowa śmierć.
Po drodze do granicy obie grupy miały się połączyć i - jeśli nie byłoby żadnych komplikacji – wspólnie odwiedzić jeszcze realność p. Borowskiego, bogatego ziemianina i właściciela dużej stadniny. Nie chodziło, oczywiście, o wizytę kurtuazyjną, ale klasyczny napad z bronią w ręku i pozbawienie dziedzica kilkudziesięciu wierzchowców. Towaru bardzo cenionego w tamtych czasach.
Ten „ambitny” plan, niestety, nie powiódł się. Dzięki uczciwości i patriotyzmowi samych policjantów oraz czujności organów Komendy Powiatowej PP zdrada została wykryta, unicestwiona i bardzo surowo ukarana – pisała z satysfakcją w końcu lipca 1924 r. „Gazeta Administracji i PP”. Konkretnie jednak wykrycie spisku zawdzięczano jednemu z posterunkowych, który pozornie dał się wciągnąć do zbrodniczej akcji, lecz następnie zawiadomił o wszystkim komendę powiatową. Komendant powiatowy podkom. Witold Lichodziejski natychmiast obmyślił plan działania, na zasadzie którego ów posterunkowy pozostał fikcyjnie w organizacji i komunikował o zamiarach Kani.
Według dzisiejszej nomenklatury, ten anonimowy policjant działał pod tzw. przykryciem. Pozostając w ścisłym kontakcie z powołaną grupą realizacyjną, którą kierowali oficer inspekcyjny komendy okręgowej w Wilnie kom. Józef Munk oraz naczelnik Urzędu Śledczego tej komendy nadkom. J. Janczewski, uczestniczył w bardzo niebezpiecznej grze operacyjnej. Chodziło bowiem nie tylko o udaremnienie spisku, lecz również o schwytanie wszystkich winnych bez rozlewu krwi.
Udana prowokacja
Sięgnięto do wypróbowanej metody prowokacji. W tym celu kom. Józef Munk wydał komendantowi 31. kompanii granicznej w Łukawcu, asp. Wojciechowskiemu pisemny rozkaz natychmiastowego zorganizowania oddziału konnego, uzasadniając to wzmożoną akcją dywersyjną na pograniczu. Ustnie zaś polecił mu, aby dowodzenie tym oddziałem powierzył przod. Kani, przewidując, że ten wybierze do niego swoich ludzi. Chodziło o to, aby wszystkich spiskowców zgromadzić w jednym miejscu.
Naczelnik Janczewski wpadł na inny jeszcze pomysł. Zamierzając umożliwić Kani przyspieszenie terminu rozpoczęcia akcji spiskowej o jeden dzień, postanowił 30 czerwca delegować go wraz z całym oddziałem do Wilna po odbiór pieniędzy przeznaczonych na wynagrodzenie dla policjantów. Naczelnik Janczewski słusznie przypuszczał, że takiej okazji Kania nie przepuści. Pieniądze same przecież pchały mu się do ręki, bez potrzeby uciekania się do użycia siły.
Kania nie podejrzewał podstępu. Kiedy rankiem 30 czerwca 1924 r. wraz ze swymi ludźmi stawił się przed siedzibą komendy powiatowej w Wilejce po odbiór rozkazu wymarszu do Wilna, błyskawicznie został otoczony przez oddział policji podkom. Lichodziejskiego. Zaskoczenie było całkowite. Spiskowców rozbrojono i zakuto w kajdany. Po wstępnym przesłuchaniu przewieziono ich do aresztu w Wilnie. Wkrótce dołączył tam również asp. Kotarbiński.
W pierwszej fazie śledztwa obaj podoficerowie zaprzeczali planowanej zdradzie, wykrętnie tłumacząc, że w taki sposób chcieli jedynie sprawdzić lojalność niektórych podkomendnych. Później zaczęli obwiniać się nawzajem.
W końcu lipca 1924 r. niedoszli policyjni dezerterzy stanęli przed sądem doraźnym w Wilejce. Po dwudniowej rozprawie ogłoszono wyrok, skazujący aspiranta Kotarbińskiego na 15 lat ciężkiego więzienia, przodownika Kanię na 12 lat, a posterunkowych: Strychackiego, Kajana, Jaskulskiego, Felejniczakowskiego i Michniewskiego na 8 lat również ciężkiego więzienia. Skazanych pozbawiono także „praw stanu”. Wyrok, jako ostateczny, nie podlegał zaskarżeniu.
Źródło: BEH-MP/JP