Krwawy napad
Piątek, 30 listopada 1932 roku. Dochodzi godz. 17. Na dworze już zmrok. W Urzędzie Pocztowym, mieszczącym się w okazałej 3-piętrowej kamienicy przy ul. Cmentarnej w Gródku Jagiellońskim (woj. lwowskie) trwa jeszcze praca. W oświetlonych oknach widać pochylonych nad biurkami urzędników.
Lucjan Marszalik, naczelnik urzędu, przekręca klucz w drzwiach prowadzących na korytarz i drugimi wchodzi do sąsiedniego pokoju kasowego. Do jego uszu dolatuje szarpnięcie za klamkę. Szybko zawraca, rzucając głośno: „Kto tam?” Zamiast odpowiedzi słyszy głośny huk wystrzału, a potem następne. Barykaduje drzwi biurkiem i łapie za słuchawkę telefonu.
Kasjer Jan Steblecki na skrzypnięcie otwieranych drzwi odsuwa liczydło. Patrzy na młodego mężczyznę w czarnym palcie, który w ręku ściska czapkę. Kiedy podnosi ją wyżej, widzi wymierzoną w siebie lufę rewolweru. Instynktownie rzuca się w bok, kula przelatuje mu koło głowy i uderza w ścianę. Steblecki usiłuje schronić się w sąsiednim pokoju, ale tym razem bandyta nie pudłuje. Kasjer pada na podłogę trafiony w kolano i udo. Jednak w zasięgu ręki ma przycisk alarmu. Uruchamia go.
Przenikliwy świst sygnału stawia na nogi strażnika Ludwika Kołacza, który w tym czasie przebywa w pokoju spedycyjnym. Ochroniarz wyciąga z kabury swój pistolet i biegnie do głównego holu. Na widok kilku mężczyzn z bronią strzela, ale tylko raz. Za moment pada bez przytomności na podłogę trafiony bandycką kulą.
Siedem minut strachu
Tymczasem bandyci, których – jak później ustalono – było ośmiu, rozbiegają się po wszystkich pokojach gęsto strzelając. Korespondent „Tajnego Detektywa” pisał później: W sekundzie spokojny gmach zamienił się w jakiś przysłowiowy teren… sądnego dnia. Deszcz bitych szyb, odpryski drzewa, palba rewolwerów, krzyki rannych, nawoływania się napastników – wszystko to stworzyło razem niemożliwy do opisania zamęt. Obecni mieli wrażenie, że budynek wali się na nich i że znajdą śmierć pod jego gruzami.
Chwile trwogi przeżyli zwłaszcza ci urzędnicy, którzy z bandytami stanęli oko w oko. Dwaj z nich wpadli do pomieszczenia kasowego, w którym przebywała Maria Vogelgesang. Mierząc do kobiety z rewolweru, zażądali pieniędzy. Struchlała kasjerka wskazała im stół z wyłożonym bilonem, świadomie przemilczając jednak plik banknotów włożonych pod poduszkę swego krzesła w celu ich „wyprasowania”. Uratowała w ten sposób kilka tysięcy złotych.
W tym czasie inny z napastników wbiegł do pokoju łączności, gdzie przy centralce telefonicznej siedział Marian Stankiewicz. Bandyta widząc pracownika poczty ze słuchawkami na uszach, sądził zapewne, że ten wzywa pomocy. Strzelił więc do niego. Kula świsnęła telegrafiście koło głowy, aż ten z wrażenia spadł z krzesła. Przytomnie jednak udał trafionego pociskiem. Dzięki temu ocalił życie, bandzior bowiem pobiegł dalej.
Wyjątkowe szczęście miał inny urzędnik pocztowy Jan Tomków. Bandyta, który wpadł do jego pokoju, nie strzelił. Rozkazał mu tylko położyć się na podłodze. W tej pozycji urzędnik przetrwał do końca napadu.
Obwieścił go przenikliwy sygnał gwizdka, który dobiegł z głównego korytarza. Na ten znak bandyci wybiegli z budynku, znikając w ciemnościach. Ich łupem padło niewiele ponad tysiąc złotych, a spodziewali się kilkudziesięciu.
Cały napad trwał niespełna 7 minut. Jego bilans był tragiczny: w wyniku postrzału strażnik Ludwik Kołacz zmarł następnego dnia w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Naczelnik sąsiadującego z pocztą Urzędu Skarbowego Wacław Kohman trafiony został dwiema kulami w rękę i brzuch, kasjer skarbowy Michał Dembicki otrzymał postrzał w płuco. Kasjera Jana Stebleckiego kule trafiły w nogę, woźnego Klimczaka w rękę. Rany odnieśli też: młody kupiec z Gródka Jan Winter, który przyszedł nadać list, adwokat Grabiński oraz kupcowa Zotzenbergowa.
Straty ponieśli również napastnicy. Jednego śmiertelnie ranił – nim sam zginął - strażnik Ludwik Kołacz, drugiego znaleziono nieopodal urzędu pocztowego. Najprawdopodobniej trafiony jakimś rykoszetem, usiłował uciec, ale sił wystarczyło mu zaledwie na kilkaset metrów.
Pościg
Już w kilka minut po napadzie na miejscu byli policjanci z Komendy Powiatowej PP w Gródku Jagiel. ze swym komendantem nadkom. Stanisławem Majewskim. Kiedy rannych zabrały karetki pogotowia, przystąpiono do zabezpieczania śladów po napastnikach. „Na gorąco” też przesłuchiwano bezpośrednich świadków zdarzenia.
Z nieodległego Lwowa przyjechał niezwłocznie komendant wojewódzki PP insp. Kocielewski, który przejął dowodzenie akcją pościgową. Na jego polecenie w sukurs miejscowej policji przyszli również słuchacze szkoły policyjnej w Mostach Wielkich wraz z całym korpusem oficerskim.
Już w kilkanaście minut po napadzie okoliczne jednostki Policji Państwowej otrzymały telefoniczne polecenie włączenia się do akcji poszukiwawczej i dokładnego spenetrowania swoich rejonów. Na drogach przelotowych ustawiono posterunki blokadowe, uzbrojone patrole sprawdzały dworce kolejowe i autobusowe, przeczesywano okoliczne lasy.
Ówczesna prasa była pełna podziwu dla poświęcenia i determinacji funkcjonariuszy PP. Z największym podziwem trzeba patrzeć na tych kilkanaście godzin pracy policji – relacjonował reporter Tajnego Detektywa. - Cała akcja odbywała się bez przerwy w noc dżdżystą i zimną. Szło się nie tylko drogami i ścieżkami. Wyciągnięty pierścień tyraliery policyjnej, osaczającej coraz bardziej uciekających, nie zważał na lasy, bagna, wzgórza i potoki, ciągnąc nieprzerwanie naprzód. Pościg zaczęto wczesnym wieczorem, a nie ukończono go do następnego popołudnia. Dla przemęczonych szeregowców przygotowano po drodze stacje odżywcze, na których dawano gorące mleko i chleb. Ludność cywilna pomagała wydatnie, udzielając wskazówek i podwód.
Pościg za zbiegłymi bandytami obfitował również w dramatyczne momenty. Posterunkowy Eugeniusz Sługocki, policjant z posterunku w Pustomytach, tak opisywał swoje spotkanie z przestępcami: Razem z komendantem posterunku, przodownikiem Kojatem, wyszliśmy w nocy na patrol. Idąc torami w kierunku stacji kolejowej w Glinnej, zobaczyliśmy sylwetki dwóch mężczyzn. Krzyknąłem do nich: Stój! Kto idzie? W odpowiedzi usłyszeliśmy strzały. Otrzymałem postrzał w pierś i upadłem. Widziałem też jak pada komendant Kojat, trafiony w brzuch. Nie odzyskując przytomności zmarł w drodze do szpitala.
Tej samej nocy obydwu bandytów osaczono w pobliżu wsi Rozwadów. Nim jednak ich schwytano, zdołali jeszcze ciężko ranić jednego z miejscowych rolników. W kilka godzin później zatrzymano dwóch następnych zbiegów. Wszyscy okazali się młodymi ukraińskimi nacjonalistami, członkami Ukraińskiej Organizacji Narodowej OUN, mającymi również na sumieniu – jak wykazało śledztwo – zabójstwo posła Tadeusza Hołówki, którego zabili w Truskawcu w sierpniu 1931 r.
Przed sądem
17 grudnia 1932 r. przed Sądem Okręgowym w Samborze rozpoczął się proces doraźny czterech sprawców napadu na Urząd Pocztowy w Gródku Jagiellońskim. Na ławie oskarżonych zasiedli jego bezpośredni wykonawcy: Wasyl Biłas, Dymitr Danyłyszyn i Marian Żurakowski, oraz Jan Kossak, jako „podżegacz i pomocnik”. Rozprawie przewodniczył sędzia Jagodziński, oskarżał prokurator dr Mostowski.
Oskarżyciel w swoim wywodzie domagał się najwyższego wymiaru kary, bez uwzględnienia jakichkolwiek okoliczności łagodzących. 22 grudnia zapadły wyroki: Biłas, Danyłyszyn i Żurakowski skazani zostali na karę śmierci, Kossak otrzymał dożywocie.
Nie udało się ustalić i zatrzymać trzech pozostałych sprawców napadu. Ich nazwiska zabrali ze sobą do grobu skazani i straceni młodzi ukraińscy nacjonaliści.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Tajny Detektyw”