Korupcja na zamówienie cz. 1
Tylko słupy telegraficzne nie opłacają się Urzędowi Śledczemu – głosiła stugębna plotka, krążąca w okresie II RP. Duża w tym „zasługa”, niestety, ówczesnej prasy, która wszędzie goniła za sensacją.
Pomawianym o korupcję policjantom służby kryminalnej, podejmującym na co dzień niebezpieczne gry operacyjne z przestępcami, nie było łatwo się bronić. O tajnych działaniach ze zrozumiałych względów nie mogli przecież mówić. Przestępcy natomiast, szukając zemsty na swych policyjnych „prześladowcach” bądź próbując się „wybielić” przed wymiarem sprawiedliwości, gotowi byli oskarżać, opluwać i zmyślać do woli. Byleby tylko mieć z tego jakąkolwiek korzyść. Ich „rewelacje”, niestety, rozpowszechniała codzienna prasa.
Oskarżycielski „Głos Prawdy”
Policyjna formacja, z racji charakteru swych działań, nigdy nie była (i zapewne nie będzie) instytucją rozpieszczaną przez opinię publiczną. Zawsze patrzono jej na ręce, a każde potknięcie z satysfakcją odnotowywały tzw. wolne media. Często robiły to w sposób jawnie zjadliwy i tendencyjny.
W drugiej połowie lat dwudziestych ub. wieku w rolę Katona i bezkompromisowego oskarżyciela policji śledczej wcielił się red. Radosław Wojnicz z prorządowego dziennika „Głos Prawdy”, ukazującego się w Warszawie w latach 1926-1929. Jego redaktorem naczelnym był Wojciech Stpiczyński, równie zajadły i nie przebierający w słowach publicysta, jeden z czołowych przedstawicieli „frontu prasowego” piłsudczyków. Pod jego kierownictwem „Głos Prawdy” stał się gazetą reprezentującą najbardziej radykalny nurt obozu sanacyjnego. Ukazujące się tam paszkwilanckie artykuły powodowały wielokrotne interwencje władz administracyjnych , konfiskaty i procesy, które mocno uderzały w finanse gazety, ale jednocześnie przysparzały jej popularności.
Na początku 1926 r. kierownictwo „Głosu Prawdy” postanowiło wytoczyć ciężkie działa i skierować je na warszawski Urząd Śledczy, a ściśle mówiąc – na jego funkcjonariuszy, o których nadużyciach – jak pisali – ćwierkały wróble na dachu i każdy kamień w mieście mówi.
Rozpoczęto ostrą kampanię prasową przeciwko kierownictwu urzędu, domagając się szybkiego śledztwa i osądzenia winnych. Szczególną rolę w tej kampanii odegrał wspomniany red. Wojnicz, do niedawna… warszawski policjant, zwolniony ze służby w 1925 r. z powodu - jak to sam tłumaczył przed sądem – redukcji (…) i kombinacji politycznych, później zostałem zrehabilitowany. Tak że wypłacono mi pensję do lipca 1927 r., za cały czas.
Na czym miały polegać owe kombinacje polityczne - nie wiadomo. Być może pozostawiły jednak jakiś uraz w jego psychice i swoistą chęć zemsty za rzekome krzywdy. Tym można by tłumaczyć te wszystkie napastliwe artykuły i „święte przekonanie” o przekupnych funkcjonariuszach stołecznego Urzędu Śledczego. Ale to tylko hipoteza. Red. Wojnicz bez skrupułów przytaczał przypadki – jego zdaniem korupcyjnych - konszachtów agentów śledczych ze światem przestępczym oraz przyjmowania łapówek przez policjantów. Szczególną odpowiedzialnością za ten stan rzeczy obciążał ówczesnych szefów urzędu: podinsp. Maurycego Sonnenberga - naczelnika, kom. Mariana Ludwika Kurnatowskiego – zastępcę, oraz kilkunastu funkcjonariuszy, m.in. podkom. Leonarda Dobieckiego - kierownika „sekcji kradzieżowej”, asp. Daniela Bachracha – jego zastępcę, oraz wywiadowców: Władysława Marczaka, Władysława Rutkiewicza, Feliksa Tyszczyńskiego, Leona Ziembialskiego, Szabrańskiego, Hendla, Szweda i innych.
Trudno powiedzieć, ile w tych oskarżeniach było prawdy, a ile świadomej konfabulacji. Zadziwiał natomiast brak natychmiastowej i zdecydowanej reakcji na te zarzuty ze strony KG PP czy MSW. To milczenie – być może „taktyczne” - musiało jeszcze bardziej rozzuchwalać dziennikarzy „Głosu Prawdy”. Z ostrą ich krytyką spotkała się też wypowiedź ówczesnego komendanta głównego PP insp. Mariana Borzęckiego, który na łamach dziennika zbagatelizował korupcyjne oskarżenia rzucane na funkcjonariuszy UŚl., a nawet jakby ich „rozgrzeszał”: Naiwny jest ten, kto potępiając przestępstwa funkcjonariuszy urzędu śledczego, dziwi się jednocześnie, iż funkcjonariusze ci utrzymują kontakt ze światem przestępczym. Nie dziwię się, że były tam nadużycia, bo policja jest źle uposażona, aby mogła sprostać swoim zadaniom i by mogła być odporna na wszelkie „pokusy”. Tego samego, co było w Warszawie, spodziewam się w innych miastach Polski.
Od pierwszego dnia naszych rewelacji – pisał R. Wojnicz w cyklu artykułów pt. „Za kulisami Warszawskiego Urzędu Śledczego” - zabiegamy o powołanie komisji fachowej, złożonej z ludzi pełnych dobrej woli, uczciwych i nie do kupienia za tę czy inną cenę, którzy z miejsca położyliby rękę na całej działalności Urzędu Śledczego, wglądając szczegółowo w jego pracę(…). Niestety, do dnia dzisiejszego nic nie uczyniono ani ze strony głównej komendy policji, ani – co ważniejsze – ministerstwa spraw wewnętrznych, które musi nareszcie zabrać decydujący głos w tej sprawie. Jest rzeczą nie do pomyślenia, by ludzie obciążeni hańbiącymi zarzutami pracowali nadal w Urzędzie Śledczym, mieli dostęp do wszelkich aktów, niszczyli i zacierali ślady, których nie zdołali usunąć w pośpiechu ich skompromitowani szefowie.
Mocne słowa. Trudno uwierzyć, aby nikt ich w resorcie spraw wewnętrznych nie dosłyszał.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, zdj. „Tajny Detektyw”. „Ilustrowany Kurier Codzienny”