Aktualności

Terror w mieście

Data publikacji 20.05.2020

W czasach PRL uznawani byli za bohaterów. Patronowali szkołom i fabrykom. Ich nazwiska błyszczały na tabliczkach z nazwami ulic. W podręcznikach i encyklopediach przedstawiano ich jako ofiary sanacyjnego terroru. O tym, że sami mieli na rękach krew niewinnych ofiar, nie było ani słowa.

W piątek, 17 lipca 1925 r., około godz. 11, na ul. Zgoda, w samym centrum Warszawy dwaj wywiadowcy urzędu śledczego Antoni Klimasiński i Kazimierz Lesiński podeszli do trzech młodych mężczyzn, stojących przed bramą kamienicy z numerem 1. To miała być tylko rutynowa kontrola dokumentów. Mężczyźni niczym szczególnym się nie wyróżniali i na pierwszy rzut oka nie wzbudzali podejrzeń. Może więc dlatego policjanci zapomnieli o wzajemnej asekuracji oraz sprawdzeniu, czy nieznajomi nie ukrywają przy sobie jakichś niebezpiecznych narzędzi albo broni. Popełnili błąd, który pociągnął za sobą szereg tragicznych następstw.

Podczas legitymowania okazało się, że najstarszy, 32-letni Olimpiusz Turewicz przyjechał do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Z zawodu był ogrodnikiem, ale meldunku w paszporcie nie miał. Drugi, 22-letni Henryk Rutkowski, tokarz, mieszkał przy ul. Chłodnej. Natomiast 23-letni Władysław Kniewski przedstawił się jako ślusarz z robotniczej Woli, zameldowany przy ul. Bema. Same nazwiska nic policjantom nie mówiły, coś jednak musiało ich zaniepokoić, skoro polecili nieznajomym pójść ze sobą do komisariatu.

Palba na ulicy

Klimasiński ruszył pierwszy, za nim trójka mężczyzn, na końcu Lesiński. Już po kilkunastu krokach Turewicz niepostrzeżenie wydobył z kieszeni rewolwer. Z przyłożenia niemalże wystrzelił do idącego z tyłu wywiadowcy Lesińskiego. Ciężko ranny w klatkę piersiową policjant przewrócił się na chodnik. Klimasiński pospieszył mu z pomocą, starając się zatamować krew. Bandyci z pistoletami w rękach, puścili się biegiem w kierunku ul. Brackiej.  

Huk wystrzałów zaalarmował kilku mundurowych pełniących w pobliżu służbę patrolową. Przechodzący ul. Chmielną przod. Stanisław Skrzynecki, funkcjonariusz XXIII komisariatu policji był najbliżej miejsca zdarzeń. On też pierwszy zastąpił napastnikom drogę. Bandyci byli jednak szybsi, postrzelili zaskoczonego policjanta w obie nogi i pobiegli dalej. Kniewski w kierunku Alej Jerozolimskich, pozostali skręcili w Chmielną.

W pobliżu domu handlowego braci Jabłkowskich do pościgu za Kniewskim włączyli się posterunkowi Andrzej Rosłoń i Stanisław Zieliński. Ten drugi pełnił służbę konno. Na ich widok Kniewski zatrzymał się na moment, oddająć kilka strzałów. Kiedy dostrzegł zbliżającego się na koniu od strony Alej Jerozolimskich drugiego policjanta, popędził w ulicę Widok, cały czas się ostrzeliwując. Policjanci nie pozostali mu dłużni. Centrum Warszawy zamieniło się na kilkadziesiąt minut w Dziki Zachód. Liczni o tej porze przechodnie poznikali w bramach kamienic, kryjąc się przed kulami.

W pewnym momencie bandyta przewrócił się na chodnik, nie przestawał jednak pociągać za spust. Udało mu się jeszcze zastrzelić policyjnego konia, po czym – trafiony przez post. Zielińskiego – wypuścił broń z ręki. Cztery kule zraniły go w nogi, piąta uszkodziła pęcherz. O dużym szczęściu mógł natomiast mówić post. Zieliński,  któremu kula przeszyła kieszeń munduru i legitymację służbową, nie czyniąc jednak krzywdy.

Jak na westernie

Kiedy Kniewski usiłował samotnie wydostać się z matni uciekając ulicą Widok, Rutkowski ze swym kompanem szukali ratunku na Chmielnej. Daremnie, bo tu na drodze stanęli im także przechodnie. Dopiero postrzał w brzuch jednego z nich, 35-letniego biuralisty Zygmunta Krakowskiego, ostudził ich zapał.

Na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Złotej bandyci usiłowali wskoczyć do tramwaju. Przeszkodzili im w tym nadbiegający z naprzeciwka posterunkowi Stanisław Pytka oraz  Stanisław Czapliński. Po krótkiej wymianie ognia napastnicy zmienili kierunek ucieczki. Pobiegli w głąb ul. Chmielnej. Za nimi pięciu posterunkowych. U zbiegu z ul. Wielką trafiony został w udo 30-letni Władysław Zimnowłodzki, posterunkowy I komisariatu kolejowego. Kilkadziesiąt metrów dalej bandyci sterroryzowali dorożkarza Kazimierza Tomczaka, zrzucili go z kozła i pogalopowali w kierunku ul. Żelaznej. Po drodze postrzelili 53-letniego krawca Moszka Trębacza, który usiłował Rutkowskiemu wyrwać z ręki pistolet.

Takich scen, niczym z amerykańskiego westernu, Warszawa dawno nie oglądała: dwie pędzące na złamanie karku dorożki. W pierwszej prażący z pistoletów bandyci, w drugiej goniący ich policjanci, posterunkowi Władysław Kaczmarski i Stanisław Czapliński. A w tle huk wystrzałów zmieszany z głośnym stukotem końskich kopyt i klaksonem automobilu, którym przyłączyli się do pościgu policjanci Kossakowski i Maczkowski.

Na ul. Złotej od bandyckiej kuli ginie 21-letni student uniwersytetu Aleksander Kempner, inny przypadkowy przechodzień pada trafiony w nogę. Za poświęcenie płacą też własną krwią stołeczni policjanci. Do trzech wcześniej rannych dochodzą następni: u zbiegu Złotej i Sosnowej z przestrzelonym kolanem kończy potyczkę z bandytami post. Michał Galewski, 34-letni funkcjonariusz VIII komisariatu PP. Przy następnym skrzyżowaniu z ul. Twardą śmiertelnych obrażeń doznaje post. Feliks Witman z tego samego komisariatu, kiedy usiłuje zagrodzić bandytom drogę.

Szaleńcza ucieczka przestępców kończy się niespodziewanie na rogu Żelaznej i Chmielnej urwaniem koła w dorożce. Bandyci chronią się w pobliskim składzie węgla. Tu osaczają ich policjanci. Po kilkunastu minutach ostrej kanonady, post. Janowi Janiszewskiemu udaje się celnymi strzałami zranić obydwu kryminalistów.

Śledztwo…

Już wieczorne wydania stołecznych gazet pełne były opisów krwawej potyczki policji z bandytami. Następnego dnia podano ich personalia i życiorysy. Okazało się, że wszyscy byli członkami KPP i komunistycznymi terrorystami. To tłumaczyło ich determinację i bardzo dobre przygotowanie bojowe. Mimo młodego wieku byli już karani za działalność wywrotową, a Turowicz to w rzeczywistości Władysław Hibner, od 1912 r. członek PPS-Lewicy, później KPP. Jeden z organizatorów łódzkiej Rady Delegatów Robotniczych. W 1919 r. trafił na 5 lat do więzienia, ale po odbyciu części kary został deportowany do ZSRR w ramach wymiany więźniów politycznych. W 1924 r. przerzucono go z powrotem do Polski. Pod przybranym nazwiskiem Olimpiusz Turowicz wszedł w skład Komitetu Warszawskiego KPP.

W toku prowadzonego śledztwa ustalono, iż 17 lipca 1925 r. trzej bojówkarze oczekiwali na ul. Zgoda na agenta policji politycznej Józefa Cechnowskiego, którego mieli zlikwidować. Nie wiadomo tylko, czy na rozkaz swej kompartii, czy też z własnej inicjatywy. Egzekucja miała być karą za pomoc, jakiej Cechnowski udzielił policji w zatrzymaniu i skazaniu na karę śmierci dwóch oficerów wojska, współpracujących z wywiadem sowieckim, sympatyków idei komunistycznych – por. Walerego Bagieńskiego i ppor. Antoniego Wieczorkiewicza. Do zamachu nie doszło, za to Warszawa stała się widownią niezwykle dramatycznych zdarzeń.

W akcie oskarżenia, przygotowanym już w kilka dni później przez prokuratora Skoczyńskiego i przesłanym do Sądu Okręgowego, komunistycznym bojówkarzom Hibnerowi i Rutkowskiemu zarzucono zabójstwo post. Feliksa Witmana i usiłowanie zabójstwa kilku innych policjantów. Kniewskiemu zaś – usiłowanie pozbawienia życia przod. Skrzyneckiego oraz posterunkowych Rosłonia, Igielskiego i Zielińskiego.

…i wyrok

Trójka komunistycznych terrorystów stanęła przed warszawskim sądem dopiero 19 sierpnia, kiedy pozwolił na to ich stan zdrowia. Byli sądzeni w trybie doraźnym, ale w pełnym majestacie prawa. Skład orzekający stanowili sędziowie: Jan Gumiński (przewodniczący) oraz Miron Chyczewski i Jan Rykaczewski. Oskarżonych broniło trzech znanych stołecznych adwokatów: Duracz, Rudziński i Paschalski.

Żaden z bojówkarzy do winy się nie poczuwał. Każdy twierdził, że nie miał zamiaru zabijać ani policjantów ani przechodniów. Że strzelał tylko w obronie własnej. Przyznali się jedynie do przynależności do partii komunistycznej i zamiaru dokonania zamachu na agenta Cechnowskiego.

Strzelam doskonale – mówił przed sądem Hibner. – 12 lat należę już do bojówki i wskutek tego wiem, gdzie należy strzelać(…). Podczas ucieczki mógłbym dużo ludzi pozabijać, ale nie zrobiłem tego(…). Mogłem pozabijać policjantów, ale nie chciałem tego zrobić. Strzelałem w górę, bo chciałem tylko powstrzymać pościg.

Prokurator Skoczyński ripostował: Tłumaczenie się oskarżonych, że nie mieli zamiaru zabijać, lecz chcieli zastraszyć(…) nie jest zgodne z rzeczywistością, gdyż postępowanie ich pociągnęło kilkanaście ofiar w rannych i zabitych. W imię więc ładu, porządku publicznego i sprawiedliwości żądam kary śmierci dla wszystkich oskarżonych.

W swoim ostatnim słowie Władysław Hibner jeszcze raz podkreślił, że nie chciał śmierci swoich ofiar. Henryk Rutkowski zrzekł się głosu, natomiast Władysław Kniewski prosił o ułaskawienie. Następnego dnia sąd ogłosił wyrok, skazując wszystkich trzech bojówkarzy na karę śmierci przez rozstrzelanie. Prezydent Rzeczypospolitej nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok wykonano 21 sierpnia 1925 r. o godz. 4,30 na stokach warszawskiej Cytadeli.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Gazeta Policji Państwowej i Administracji”

Powrót na górę strony