Aktualności

Batalia z nierządem

Data publikacji 06.06.2020

Krótko mówiąc, zjawisko prostytutek swobodnie krążących jest bezapelacyjnie złe. Wywiera zgubny wpływ na młodzież obojga płci, potęguje nasilenie prostytucji tajnej, nie mówiąc już o fatalnym wpływie na stosunki bezpieczeństwa, gdy się weźmie pod uwagę nie tylko samą prostytucję, lecz i towarzyszące jej zjawiska sutenerstwa, paserstwa, kradzieży, bójek itp.

Autorem tej opinii, wyrażonej na łamach przedwojennego „Przeglądu Policyjnego” (1936, nr 2), był nadkom. Romuald Gonczarczyk, nieznany mi bliżej oficer Policji Państwowej. Redakcja zamieściła jego artykuł w dziale „Polemiki i dyskusje”, jako przyczynek do szerokiej wymiany poglądów na temat prostytucji i metod jej zwalczania. Nie był to jednak głos odosobniony w tej dyskusji, wyróżniający się jakimś nowatorskim pomysłem. Można powiedzieć, że nadkom. Gonczarczyk był jedynie wyrazicielem opinii całego ówczesnego środowiska policyjnego na to pleniące się w miastach i miasteczkach II RP bulwersujące zjawisko społeczne. Jego źródeł upatrywano w ogromnej pauperyzacji polskiego społeczeństwa, będącego wynikiem ponad stuletniego okresu niewoli.

Zresztą, w spadku po zaborcach otrzymaliśmy nie tylko mocno rozpowszechnioną prostytucję, ale również inne zagrożenia z nią związane. Takie jak choćby handel żywym towarem (kobietami i dziećmi), sutenerstwo, stręczycielstwo czy „alfonsostwo”. Tak niegdyś określano czerpanie zysków z cudzego nierządu. Wieloletnia, świadoma polityka władz państw zaborczych, które nie tylko nie były zainteresowane zwalczaniem tego procederu na ziemiach polskich, a niekiedy wręcz sprzyjały mu, doprowadziła do tego, że Polska została uznana za jedno z największych – jak twierdzi prof. Andrzej Misiuk z WSPol. w Szczytnie - „źródeł dostaw” kobiet przeznaczonych do uprawiania nierządu za granicą. Żaden to jednak dla nas powód do chwały.

Uliczna plaga

Prostytucja, z całą plejadą swych zjawisk wtórnych – pisał nadkom. Gonczarczyk - wciska się do każdego kąta. Każdą ulicę i uliczkę, mimo wszelkich zakazów i przewidzianych kar, nawiedzają prostytutki; często pijane, zachowują się w sposób niedozwolony. Niedawne to jeszcze czasy, kiedy w okolicy Dworca Głównego w Warszawie i na każdej bocznej ulicy wzdłuż ul. Marszałkowskiej, stały gromady prostytutek, uciekające na widok pojawiającego się policjanta, jak tabun spłoszonych koni.

Takie sceny musiały mocno doskwierać stołecznym rajcom już dużo wcześniej, bowiem tuż po zakończeniu I wojny światowej wymogli oni na władzach miasta zakaz oferowania usług przez córy Koryntu w niektórych, reprezentacyjnych punktach Warszawy. Miejsca te wymieniono detalicznie w Instrukcji dla posterunkowych Milicji Miejskiej m.st. Warszawy. Były to: Plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Al. Ujazdowskie, Al. Jerozolimskie - pomiędzy Nowym Światem i ul. Składową (dziś: Pankiewicza), Marszałkowska, Królewska, Plac Saski, Wierzbowa, Czysta, Plac Teatralny, Widok, Chmielna do Sosnowej, Złota do Sosnowej, Nowogrodzka do Kruczej oraz Żurawia do Kruczej. Paragraf 44 wspomnianej Instrukcji… mówił jednak wyraźnie o zachowaniu prostytutek na ulicy lub innym miejscu publicznym tylko w sposób gorszący. Posterunkowemu nie wolno więc było interweniować w stosunku do kobiet z powodu drobnych uchybień natury policyjno-obyczajowej. Takim drobnym uchybieniem było np. zaczepianie przechodniów na ulicy. Jeśli była to próba nawiązania kontaktu w sposób kulturalny, grzeczny i spokojny, bez nachalności, wulgaryzmów i obscenicznych gestów, policjant nie miał podstaw do zatrzymania prostytutki i odprowadzenia jej „na dołek”.

„Nadzór nad nierządem”

1 stycznia 1919 r., istniejące dotychczas wydziały policji obyczajowej, utworzone jeszcze przez okupantów, decyzją ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Stanisława Thugutta, przekształcono w tzw. USO, czyli urzędy sanitarno-obyczajowe, i podporządkowano je Ministerstwu Zdrowia Publicznego. Kwitnący dotąd dosyć swobodnie rynek usług seksualnych został nieco ograniczony i poddany większej kontroli. Wprowadzono system reglamentacji, polegający na poddaniu prostytutek ścisłemu nadzorowi policyjno-sanitarnemu. W tym celu wydano im tzw. czarne książeczki (spełniające rolę zarówno „certyfikatu zawodowego”, jak i legitymacji ubezpieczeniowej) oraz zobowiązano do cotygodniowego stawiennictwa we wspomnianych urzędach (w Warszawie USO mieścił się przy ul. Daniłowiczowskiej).

Bez potwierdzenia stamtąd systematycznie odbywanych wizyt i kontroli stanu zdrowia przedstawicielkom tej profesji nie wolno było zarobkować ani indywidualnie ani w koncesjonowanych domach publicznych, nazywanych też domami schadzek. Najwięcej z nich, świetnie zresztą prosperujących, mieściło się przy ul. Pięknej (na odcinku między Lwowską a Koszykową), a także przy Poznańskiej, Marszałkowskiej, Chmielnej, Żelaznej i Pańskiej. Niektóre, te „pięciogwiazdkowe”, oprócz urodziwych młodych kobiet zatrudniały własnych lekarzy, którzy na bieżąco kontrolowali stan zdrowia podopiecznych. O wirusie HIV, co prawda, jeszcze wtedy nie słyszano, ale ryzyko zarażenia chorobami wenerycznymi było duże.

Kiedy 6 września 1922 r. ukazało się nowe rozporządzenie ministrów zdrowia publicznego i spraw wewnętrznych o „nadzorze nad nierządem” (Dz. U. 1922, nr 78), likwidujące instytucję domów publicznych oraz zaostrzające walkę z prostytucją, nadzieje policji i służb sanitarno-obyczajowych na opanowanie tego zjawiska znacznie wzrosły. Niestety, na nadziejach się skończyło, prostytucja nie zniknęła, zeszła tylko do podziemia.

Wacław Zalewski w swej książce Prostytucja powojenna w Warszawie, wydanej w 1927 r., opisał zakonspirowane domy schadzek, gnieżdżące się w piwnicach i mieszkaniach prywatnych, przedzielanych przepierzeniem z desek na przegródki, mogące pomieścić jedno łóżko. Na ten racjonalizatorski pomysł wpadła ponoć niejaka Bittnerowa, panująca – jak się wyraził autor – nad ulicą Widok. Podobnych przybytków funkcjonowało w Warszawie w roku 1924 – mimo zakazu władz - ponad 400, a w kartotekach Urzędu Śledczego zarejestrowanych było blisko tysiąc kobiet, utrzymujących się z nierządu. Jedną z najbardziej znanych była „Czarna Mańka”(Marianna Łaszcz), śpiewano o niej nawet podwórzowe ballady. Przyjechała do stolicy w 1920 r., mając zaledwie siedemnaście lat. Urząd sanitarno-obyczajowy zarejestrował ją pod numerem 3366, zatrudnienie i dach nad głową znalazła u bajzelmamy Kwiecińskiej, w suterenie przy ul. Nowogrodzkiej 14. Można ją było spotkać wieczorami na Marszałkowskiej, między Piękną i Al. Jerozolimskimi. Nieprzeciętnej urody, subtelna i skromna nie nadawała się do tej profesji. Mając 24 lata popełniła samobójstwo, wypijając truciznę. Pośmiertne wspomnienie poświęcił jej w czerwcu 1924 r. stołeczny „Express Poranny”.

Policjantki z „obyczajówki”

Być może los „Czarnej Mańki” nie byłby tak tragiczny, gdyby w strukturze polskiej Policji Państwowej istniała wówczas policja kobieca. Niestety, powołano ja dopiero wiosną 1925 r., nie tylko do walki z przestępczością seksualną i prostytucją, ale także do ochrony kobiet zmuszanych do nierządu.

Pierwszych 25 policjantek nowej formacji trafiło do Urzędu Śledczego m.st. Warszawy, gdzie pod dowództwem asp. Stanisławy Paleolog (później awansowała do stopnia komisarza) utworzono kobiecą Brygadę Sanitarno-Obyczajową. Pięć kolejnych zasiliło policję łódzką. W miarę przybywania etatów dla kobiet w policji wzrastały też ich kompetencje i obszar działania. W roku 1930 korpus polskiej policji kobiecej liczył 50 funkcjonariuszek (w 1938 r. – 150). Przeszkolone policjantki zasiliły wydziały policji kryminalnej we wszystkich komendach wojewódzkich PP. W przeciwieństwie do swych koleżanek z innych krajów, które spełniały raczej funkcje opiekunek społecznych, nasze posterunkowe oprócz działań prewencyjnych (nadzór nad prostytutkami i nieletnimi przestępcami), wykonywały również pracę typowo policyjną (kryminalną). Uczestniczyły w akcjach przeciwko sutenerom i stręczycielom, tropiły i likwidowały nielegalne domy publiczne, ujawniały handlarzy pornografią, wykorzystując szeroko w swej pracy siatki agenturalne. Było to możliwe dzięki wszechstronnemu wyszkoleniu naszych pań w mundurach PP i zarazem świadczyło o ich bardzo wysokim poziomie zawodowym. Nic więc dziwnego, że model polskiego korpusu policji kobiecej przedstawiano jako wzór godny naśladowania.

Ani jednak wysiłki policji kobiecej oraz innych służb mundurowych i operacyjnych, ani represja karna, a także działania prewencyjne podejmowane przez różne stowarzyszenia i organizacje charytatywne nie były w stanie wygrać batalii z nierządem. Nie dlatego, że ówczesnej władzy brakowało chęci, sił, środków czy woli politycznej. Z jednej prostej przyczyny – tej społecznej plagi wyplenić się nie można. Podobnie jak kilku innych. Można ją tylko w mniejszym lub większym stopniu ograniczyć. A kluczem do tego jest uświadomienie.

W zawodowych szkołach kobiecych znajduje się najczynniejszy ośrodek walki z nierządem – pisała w 1936 r. Kamila Kętrzyńska, wiceprzewodnicząca Polskiego Komitetu Walki z Handlem Kobietami i Dziećmi, na łamach „Przeglądu Policyjnego”. – W nich, a nie w reglamentacji i skoszarowaniu prostytucji może znaleźć policjant polski sprzymierzeńca w swej pracy trudnej i odpowiedzialnej.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Tajny Detektyw”

Powrót na górę strony