Zamach na prezydenta
W okresie międzywojnia z rąk zabójców zginęło dwóch polskich prezydentów: 57-letni Gabriel Narutowicz, pierwszy prezydent RP, zastrzelony 16 grudnia 1922 r. przez fanatycznego przeciwnika politycznego zaledwie siedem dni po objęciu urzędu, oraz mniej znany 47-letni Marian Cynarski, prezydent Łodzi. Zginął od ciosu nożem, 14 kwietnia 1927 r. Czy była to również zbrodnia polityczna?
Policja śledcza początkowo nie wykluczała także i tej wersji, ofiara zbrodni była bowiem lokalnym politykiem Związku Ludowo-Narodowego, o poglądach prawicowych. Ale Marian Cynarski był przede wszystkim prawnikiem (absolwentem Wydziału Prawa UW) i zawodowym sędzią śledczym. W roku 1919 został sędzią Sądu Okręgowego w Łodzi, w maju 1923 r. wybrano go na radnego, a w dwa miesiące później na posiedzeniu rady miejskiej powierzono funkcję prezydenta miasta. Był także społecznikiem i pedagogiem, nauczycielem historii Polski, psychologii, logiki i prawoznawstwa w gimnazjum żeńskim. Człowiekiem powszechnie szanowanym i poważanym. Nie znaczy to jednak, że nie mógł mieć wrogów?
Jeden śmiertelny cios
Krytycznego dnia, 14 kwietnia 1927 r., we czwartek (tzw. Wielki Czwartek, przed Świętami Wielkanocnymi), tuż przed godz. 11 prezydent Cynarski wyszedł ze swego mieszkania, mieszczącego się na drugim piętrze kamienicy przy ul. Andrzeja 4 (dzisiaj ul. Struga). Na ulicy, jak zwykle, czekała już dorożka, która odwoziła go do magistratu.
Prezydent powoli schodził w dół, wciągając rękawiczki. Zabójca zaskoczył go na parterze. Niespodziewanie zaatakował nożem, wbijając go po rękojeść w brzuch swej ofiary. Cynarski prawdopodobnie nie zdążył nawet zareagować, zachwiał się, po czym osunął na schody, brocząc krwią. Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk: „Złodzieje!”.
Ten krzyk usłyszała woźna Związku Nauczycieli Szkół Powszechnych, znajdująca się na trzecim piętrze klatki schodowej, a także gospodyni domowa jednego z lokatorów, zmierzająca już do bramy posesji, oraz doktor Arkadiusz Sołowiejczyk, lekarz rodzinny państwa Cynarskich, mieszkający na pierwszym piętrze. To on podjął daremną próbę ratunku ofiary napadu, rana była jednak śmiertelna. Prezydent Cynarski był już nieprzytomny, konał. Przeprowadzona później sekcja zwłok wykazała, że cios zadany długim, kilkunastocentymetrowym nożem lub sztyletem łatwo przeszedł przez zapięte palto, sięgając kręgosłupa. Przebił jelita oraz aortę, powodując wylew wewnętrzny. Żadna pomoc nie uratowałaby już prezydenta. Sąsiedzi pomogli przenieść jego ciało do mieszkania i ułożyli na kanapie.
Pierwsze ustalenia
Informacja o zabójstwie pierwszego obywatela Łodzi zelektryzowała wszystkie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo i porządek w mieście. Na miejsce zbrodni zjechali natychmiast przedstawiciele urzędu wojewódzkiego, wojewoda łódzki Władysław Jaszczołt, komisarz rządu m. Łodzi Stanisław Iżycki, sędzia śledczy Łodziński, prokurator Stefan Szmidt, p.o. komendanta PP Okręgu II Łódzkiego podinsp. Anatoliusz Elsesser-Niedzielski, komendant łódzkiej PP nadkom. Leon Izydorczyk oraz wyżsi urzędnicy magistratu.
Był tam również kom. Stanisław Weyer, naczelnik urzędu śledczego łódzkiej policji, który nim wszczął oficjalne śledztwo, przesłuchał na miejscu pierwszych świadków zdarzenia. Woźna związku nauczycieli, która kwadrans przed 11 weszła do kamienicy przy ul. Andrzeja 4, opowiedziała o dwóch młodych mężczyznach, stojących na parterze przed drzwiami od zaplecza małego sklepu kolonialnego. Jeden był w szarym palcie, na głowie miał cyklistówkę. Kiedy spojrzała na nich, obydwaj się odwrócili, unikając jej wzroku. Wydali jej się podejrzani, wyglądali na włamywaczy.
Minutę wcześniej tych samych mężczyzn minęła gospodyni domowa z drugiego piętra. Nie zwróciła jednak na nich większej uwagi, sądząc, że to klienci sklepu kolonialnego. Natomiast wysłani w teren wywiadowcy komisarza Weyera wrócili do urzędu z nowymi informacjami o nieznajomych: podobno już wcześniej byli tu widziani przez mieszkańców kamienicy. Także oczekujący na prezydenta Cynarskiego dorożkarz zeznał, że usłyszał wołanie: „Trzymać złodzieja!” i widział wybiegającego z bramy młodego mężczyznę w szarym palcie, który pomknął w kierunku ul. Piotrkowskiej. Nie rozpoznał go jednak na zdjęciach, okazanych w Urzędzie Śledczym.
Zebrany w rozpoczętym śledztwie materiał był więcej niż skąpy. Na jego podstawie trudno było wyrokować o motywie zabójstwa. Najbardziej prawdopodobnym - zdaniem kom. Weyera – wydawał się motyw zemsty osobistej (np. skazanego kryminalisty) lub rabunkowy, tylko że napastnicy nic swej ofierze nie zabrali. Nawet teczki, która wypadła prezydentowi z ręki. Być może – dedukował komisarz – byli początkującymi kryminalistami, których przeraził widok krwi i konającego człowieka. Więc czym prędzej stamtąd uciekli, nie myśląc nawet o jakimkolwiek łupie. Motyw polityczny był raczej wątpliwy, prezydentowi Cynarskiemu nikt nie groził, nie otrzymywał też anonimów. Nigdy również nie wspominał żonie o strachu czy obawach o swe życie.
Innego zdania byli przedstawiciele endecji, którzy nie czekając na wynik śledztwa oświadczyli w prasie, że sprawców zabójstwa należy szukać w tym obozie, który zwalczał gospodarkę obecnego magistratu, a więc na lewicy, wśród socjalistów.
Nie mając zdecydowanego punktu zaczepienia, kom. Weyer uzyskał zgodę przełożonych na zintensyfikowanie pracy operacyjnej wśród środowisk przestępczych oraz opublikowanie w prasie ogłoszenia o wyznaczeniu bardzo wysokiej jak na tamte czasy, 5-tysięcznej nagrody pieniężnej dla osoby, która przyczyni się do ujęcia sprawców zabójstwa. Taką sumę w latach dwudziestych rzadko kiedy oferowano informatorom. Kom. Weyer miał jednak cichą nadzieję, że znajdą się chętni do jej podjęcia. Wszak za pięć tysięcy złotych można wtedy było kupić niezły samochód.
Zabójcy pod kluczem
W nocy z 15 na 16 kwietnia 1927 r. łódzka policja, niezależnie od wydanych decyzji w sprawie uaktywnienia konfidentów, przeprowadziła w całym mieście zmasowane działania prewencyjne przeciwko lokalnemu światu przestępczemu. Policjanci śledczy wespół z funkcjonariuszami mundurowymi o ustalonej porze weszli jednocześnie do wszystkich mieszkań i podejrzanych lokali (melin), o których mieli informacje, że są punktem gromadzenia się przestępców kryminalnych. Podczas tej obławy zatrzymali kilkudziesięciu podejrzanych, których alibi na czas popełnienia zbrodni przy ul Andrzeja 4 było mocno wątpliwe. Wśród zatrzymanych znalazł się m.in. 24-letni Adam Walaszczyk z Bałut, drobny złodziejaszek i włamywacz. Do tego alkoholik i „damski bokser”, maltretujący żonę i dzieci. Po pijanemu wielokrotnie powtarzał, że się zemści na kimś z magistratu, bo tylko go zwodzą, a roboty nie dają – pisał lokalny dziennik „Głos Polski”.
Najwidoczniej te jego utyskiwania zapamiętał któryś z kumpli od kielicha, postanawiając skorzystać z okazji, by podsunąć „kandydaturę” Walaszczyka urzędowi śledczemu. Źródła milczą, czy stał się właścicielem tej nagrody i na co ją przeznaczył. Ważniejsze jest jednak to, że Adam Walaszczyk stanął przed obliczem samego kom. Weyera i po dwóch godzinach intensywnego indagowania przyznał się do zabójstwa prezydenta Cynarskiego. Wymienił też swego wspólnika: 21-letniego Kazimierza Rydzewskiego, także mieszkańca Bałut, z którym poznali się w zakładzie karnym, gdzie ten odsiadywał swój 6-miesięczny wyrok za napad na policjanta w lesie łagiewnickim.
Rydzewski tez cieszył się jak najgorszą opinią wśród sąsiadów. Najczęściej wałęsał się po zaułkach Bałut w towarzystwie nożowników i włamywaczy mieszkaniowych, wszczynał awantury i bijatyki, które często kończyły się rozlewem krwi. Co ciekawe jednak, lubił dzieci. Zawsze w kieszeniach miał dla nich cukierki. Przewieziony do urzędu śledczego Rydzewski również przyznał się do udziału w zabójstwie prezydenta Łodzi.
Z zeznań Walaszczyka
W czwartek [17 kwietnia 1927 r.] spotkaliśmy się o godz. 8 rano. Ja miałem już przy sobie nóż. W pobliskiej restauracji kupiliśmy pół butelki wódki i po wypiciu jej, dla dodania sobie odwagi weszliśmy do bramy domu przy ul. Andrzeja 4. Ja skryłem się za drzwiami klatki schodowej, Rydzewski stał na czatach w bramie.
Stojąc zaczajony dość długo, zauważyłem obok siebie drzwi zamknięte na kłódkę. Upewniwszy się, że w mieszkaniu nie ma nikogo, postanowiłem przy okazji okraść je(…). Nagle Rydzewski usłyszał kroki prezydenta i cicho zawołał: „Szykuj się!”. Gdy prezydent był prawie na parterze, Rydzewski wykręcił mu rękę, a ja wbiłem mu nóż w brzuch.
Po dokonaniu morderstwa Rydzewski pomknął w stronę Alei Kościuszki, ja zaś uciekłem na ulicę Piotrkowską. Następnie wszedłem do domu nr 91, gdzie wrzuciłem do ustępu palto zabrudzone krwią. Nóż zaś wrzuciłem do ustępu w domu przy ul. Zawiszy 13.
Na pytanie kom. Weyera, co go skłoniło do zabójstwa, odpowiedział: Pracowałem jako robotnik magistracki, jednak po przeprowadzeniu redukcji znalazłem się nagle bez zajęcia. Chodziłem do różnych kierowników magistrackich z prośbą o danie mi jakiejkolwiek pracy.
Wszędzie odsyłali go z kwitkiem. Postanowił więc pójść do wiceprezydenta Groszkowskiego, a gdy i tam nic nie wskórał, zapukał do gabinetu prezydenta Cynarskiego. Zwracałem się do niego kilkakrotnie, lecz zawsze spotykałem się z odmową. Postanowiłem się wówczas zemścić…
W tym postanowieniu mocno utwierdzał go podobno Rydzewski, którego mocno obciążał w swych zeznaniach, jako spiritus movens dokonanej zbrodni.
Przed sądem
5 maja 1927 r. o godz. 9 obydwaj zabójcy stanęli przed łódzkim Sądem Okręgowym. Wyrok miał zapaść w trybie doraźnym. Sala sądowa pękała w szwach, choć wstęp na rozprawę był limitowany wydanymi przepustkami. Na ulicy zgromadziły się tłumy, porządku musiała pilnować policja konna. Prokurator Krychowiecki odczytał akt oskarżenia, w którym nie dopatrzył się żadnych okoliczności łagodzących dla sprawców zbrodni i dla obydwu zażądał kary śmierci.
Oskarżony Adam Walaszczyk potwierdził swoje zeznania złożone w śledztwie i przyznał się do winy. W ostatnim słowie zwrócił się do sądu: Jeden jest Bóg na niebie, przed którym odpowiadać będę i powiem mu, żem mówił całą prawdę. Proszę o łaskawą karę przez litość dla dzieci. Sąd nie okazał mu jednak łaski i skazał na śmierć. Wyrok wykonano przez rozstrzelanie następnego dnia wczesnym świtem.
Drugi oskarżony, Kazimierz Rydzewski miał więcej szczęścia. Prawdopodobnie za namową swego adwokata odwołał wszystkie zeznania złożone w śledztwie i kategorycznie oświadczył, że nie brał udziału w zabójstwie prezydenta Cynarskiego. W Wielki Czwartek pracował na cmentarzu św. Antoniego przy ul. Solec i na potwierdzenie tego może przedstawić świadków. Dlaczego więc w śledztwie zeznawał inaczej? – zapytał sędzia. Bo w celi bili go okrutnie. Z bólu i bicia przyznał się komisarzowi Weyerowi do wszystkiego. Sam nawet nie wie do czego, bo nie pamięta. Miał również gotową odpowiedź na pytanie, dlaczego o współudział w zbrodni oskarżał go Walaszczyk: Bo miałem stosunek miłosny z jego żoną – odpowiedział bez zmrużenia oka.
Wobec zaistniałych okoliczności sąd skierował sprawę Rydzewskiego do ponownego rozpatrzenia. W styczniu 1928 r. doszło do drugiej rozprawy. Toczyła się kilka dni w trybie zwykłym. Przez salę przewinęło się kilkudziesięciu świadków. Sąd nie dał wiary tłumaczeniom oskarżonego, uznając że skłonił on Walaszczyka do popełnienia mordu i sam brał w nim udział. Skazał go na karę śmierci.
Ostatecznie jednak Rydzewski nie stanął przed plutonem egzekucyjnym. 23 maja 1928 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie wymierzył mu karę bezterminowego więzienia (dożywocie)
Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Łódzkie Echo Wieczorne”, „Głos Polski”, „Ilustrowana Republika