Aktualności

„Mucha” – watażka z Kresów

Data publikacji 08.06.2020

Zakończenie wojny z bolszewicką Rosją w 1920 r. nie przyniosło uspokojenia na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. Podpisany 18 marca 1921 r. Ryski Traktat Pokojowy regulował kwestie sporne, ale tylko na papierze. W rzeczywistości śmierć zbierała tu nadal obfite żniwo.

Zamieszkali na tych terenach Polacy nadal ginęli z rąk dywersantów: litewskich, białoruskich, ukraińskich i bolszewickich, oraz pospolitych bandytów, którym – niestety – często pomagała miejscowa ludność. Mnożyły się zamachy, podpalenia i rabunki; na granicach polsko-litewskiej i polsko-sowieckiej dochodziło do incydentów zbrojnych. Mniej liczne bandy spoza „kordonu” najczęściej atakowały dwory naszych ziemian i chaty bogatszych gospodarzy, ale zdarzały się też pacyfikacje całych miasteczek i wsi większymi oddziałami, liczącymi ponad sto osób.

Pod rozkazami Zakordotu

Jak podała „Gazeta Administracji i Policji Państwowej”, w latach 1921-1924 na pograniczu polsko-sowieckim odnotowano 259 zbrojnych napadów bolszewickich oddziałów dywersyjnych, których głównym celem były akty sabotażu, sianie chaosu i zastraszenia, aby wytworzyć wśród mieszkańców tych ziem klimat tymczasowości. Do tego trzeba dodać jeszcze akty pospolitego, bestialskiego bandytyzmu. Tych, według policyjnych statystyk, zarejestrowano w Polsce w roku 1921 – 1730, w roku następnym – 1934. Gros na Kresach wschodnich.

Akcje dywersyjne inspirował i koordynował z Moskwy tzw. Zakordot, czyli Zakordonnyj Otdieł, organizacja założona w 1920 r. przez sowieckie MSW do zadań specjalnych (terrorystycznych, dywersyjnych i sabotażowych) w naszym kraju. Napady rabunkowe były natomiast dziełem lokalnych watażków sowieckich, ale z pewnością przeprowadzane za cichym przyzwoleniem miejscowych funkcjonariuszy służb specjalnych. Świadczyła o tym choćby łatwość, z jaką oddziały te przenikały do nas przez granicę.

Polskie władze administracyjne nie były w stanie skromnymi siłami opanować sytuacji i zaprowadzić porządku na rozległej, liczącej około 2000 km granicy wschodniej. Na odcinku 500 km przebiegała ona lasami, 460 km bagnami i błotami, a 450 km terenem otwartym i pagórkowatym. Zapewnienie jej szczelności przy ówczesnych możliwościach technicznych było niemożliwe, stwarzało jednak doskonałe warunki do działania dla przestępców i dywersantów.

Ówczesna prasa alarmowała o fali bandytyzmu zalewającego kraj, o terrorze agrarnym [uprowadzaniu inwentarza, zabieraniu maszyn rolniczych itp. – przyp. J.Pac.] oraz podrywaniu autorytetu władz polskich. Podsuwano środki zaradcze: odpowiednio uregulowany pas graniczny na całej długości granicy (zdarza się – pisano – że domki podmiejskie od miasteczka, jak choćby w Rubieżewiczach, grunta od wsi, chałupę od stodoły oddziela granica. Nieraz, gdy tylnem wejściem od Sowdepii [potoczna nazwa Rosji Sowieckiej – przyp. J.Pac.] wkraczasz do domu nadgranicznego mieszkańca, frontem do Polski wychodzisz); w lasach musi być wycięta trasa 200-metrowej szerokości; w polach – na takiejże przestrzeni nad granicą wzbronione winno być kultywowanie roślin wysokopiennych; domy tam stojące winny być zniesione.

Oddać granicę Policji

Najlepiej, jeśli cały ten pas 200-metrowy będzie odpłatnie wywłaszczony i oddany w użytkownictwo strażnikom policyjnym – pisał „Kurier Warszawski”. – Niech sobie tam sadzą kartofle, wykę, a przede wszystkim koniczynę dla swoich koni. Poza tym najniebezpieczniejsze odcinki powinny być zadrutowane.

W gazetach domagano się też rozbudowy strażnic policyjnych (bo własny „home" nadzwyczaj zbawiennie wpływa na psychikę żołnierza policyjnego), połączenia ich porządną linią telefoniczną na solidnych słupach, aby zapewnić skuteczny system łączności i szybką reakcję na każde zdarzenie. Ten ostatni postulat łączono z poprawą bazy transportowej, czyli zwiększeniem kontyngentu koni w strażnicach, których był ciągły niedobór. A Inne środki lokomocji nie miały na tych terenach racji bytu.                

Władysław Kiernik, ówczesny minister spraw wewnętrznych, na jednej z konferencji prasowych tak tłumaczył trudną sytuację policji kresowej w walce z bandytyzmem: Nasze siły są niedostateczne dla utrzymania zupełnego bezpieczeństwa. Przy zbyt rzadkich patrolach policji napady band, zasilanych z zagranicy, a tu i ówdzie wspieranych przez miejscową ludność, są ułatwione. Wobec rozległości obszarów i ich konfiguracji grasowanie tych band może być ujęte w karby, a nawet unicestwione, dopiero przez należyte pomnożenie i wyposażenie Policji Państwowej.

Na początku lat 20-tych, w zrujnowanym wojnami kraju, nie było to jednak możliwe. Dlatego bandy „Atamana Czorta”, „Dulki” czy „Muchy” Michalskiego długo jeszcze bezkarnie terroryzowały polskie pogranicze.

Kresowy Rinaldo-Rinaldini?

Wśród wielu bandziorów tego okresu, wykorzystujących słabość polityczną i gospodarczą Polski, łupiących bez skrupułów mieszkańców Kresów, znalazł się również 30-letni Józef „Mucha” Michalski. Choć krążyły legendy o jego wyczynach, sam unikał rozgłosu. Niewiele więc wiemy o jego przeszłości. Podobno był oficerem rosyjskiej armii, później (po rewolucji bolszewickiej) trafił do polskiego wojska. Do kawalerii, sądząc ze stopnia wachmistrza, którym kazał się tytułować.

Prawdopodobnie szybko jednak rozstał się z mundurem, dezerterując z wojska. Poszukiwany przez policję, uciekł za wschodnią granicę. Z pewnością musiał zaoferować swoje usługi sowieckim specsłużbom, skoro już w połowie 1922 r. stanął na czele kilkunastoosobowej, dobrze uzbrojonej bandy terrorystyczno-rabunkowej, o której wkrótce zrobiło się głośno w całej Polsce. Głównie za sprawą lokalnej prasy, która zamieściła informację, że na Wileńszczyźnie objawił się „kresowy Rinaldo-Rinaldini”, nowe wcielenie XVIII-wiecznego włoskiego rozbójnika, łupiącego bez skrupułów bogatych, ale oszczędzającego biednych i nieszczęśliwych, a swoim łagodnym zachowaniem i wstrętem do zabójstw wywołującym wśród ofiar zdumienie. Taki Janosik, tyle że z nizin.

Ten kresowy Rinaldo-Rinaldini – napisali w swoim podręczniku „Służba śledcza” W. Stepek i Z. Hoffmann-Krystyańczyk (Poznań 1925) – napada zwykle w otoczeniu 10-12 uzbrojonych towarzyszy na majątki położone blisko granicy. Wszystkie napady są podobne. Otoczywszy zwykle dwór, podczas gdy obecni siedzą przy kolacji, „Mucha” wchodzi do sali jadalnej, prosząc zebranych, by się nie bali i zapewniając, że nikomu nic złego się nie stanie. O ile wśród obecnych są kobiety, „Mucha” w bardzo grzeczny sposób, z wdzięcznym uśmiechem przedstawia się. Po czym, równie grzecznie, prosi o oddanie pieniędzy i biżuterii.

Kiedy jego kompanii zgarniają łup, on wypija szklankę herbaty, dziękuje za miłe towarzystwo i na pożegnanie całuje gospodynię w obie ręce, po czym z ukłonem wychodzi. I ślad po nim ginie. Policja jest bezsilna, bo nim informacja o napadzie dotrze do najbliższego posterunku, banda – dosiadając koni – jest już daleko. Na pomoc miejscowej ludności też liczyć nie można, bowiem bardziej ufa ona swoim bandytom niż obcej policji.

Zupełnie inny obraz „Muchy” Michalskiego przedstawiła Monika Piątkowska w monografii „Życie przestępcze w przedwojennej Polsce” (PWN 2012), powołując się na Melchiora Wańkowicza, który w jednym ze swoich reportaży z Wołynia opisał napad bandy na dwór Święcickich, nieopodal Naczy w 1923 r. „Bandyci wyprowadzili dziedzica Stefana Święcickiego i jego brata do kancelarii, kazali im się położyć na podłodze twarzami do podłogi, po czym zabili, strzelając w głowę. Podczas następnego napadu bandyci mieli już na sobie ubrania zamordowanych. Charakterystyczne żółte buty rozpoznał przyjaciel zamordowanego dziedzica”.

Który wizerunek„Muchy” Michalskiego jest prawdziwy – trudno jednoznacznie stwierdzić na podstawie tak skąpych materiałów.

Najazd na Czuczewicze

Banda „Muchy”, podobnie zresztą jak inne oddziały dywersyjno-rabunkowe tamtego okresu, grasujące na pograniczu polsko-sowieckim, nie ograniczała się tylko do napadów na majątki ziemian. W swoim bandyckim„repertuarze” miała też najazdy na wsie i miasteczka, rozboje na drogach, polach i w lasach, a nawet napad na pociąg (4 listopada 1923 r., pod Lachowiczami). Najbardziej jednak spektakularną akcją tej bandy był napad na niewielkie Czuczewicze w powiecie łuninieckim (woj. poleskie). 19 stycznia 1923 r., w zapadającym zmroku do miasteczka wpadła 40-osobowa uzbrojona grupa konnych ubrana na wzór wojskowy. Zatrzymali się przed posterunkiem PP. Herszt wraz z kilkoma przybocznymi weszli do środka. Czterem zaskoczonym policjantom kazali położyć się na podłodze. Splądrowali pomieszczenia, zabrali broń i amunicję.

Zamknąwszy policjantów w areszcie, „Mucha” podzielił oddział na dwie grupy. Jedną skierował do siedziby firmy leśnej „Agahel”, gdzie – według uzyskanej informacji – jej dyrektor miał przywieźć z banku 40 mln marek na wypłatę dla pracowników, natomiast na czele drugiej ruszył do urzędu gminnego. Tu wysmagał batem wójta Wiernikowskiego za rzekomy ucisk włościan i zagroził, że wyprawi mu rajskie wesele, jeśli ten dalej będzie krzywdził swych podwładnych.

Z gminnej kasy bandyci zabrali 14 mln marek, poufne dokumenty i pieczęcie. Z leśnej firmy wrócili jednak z pustymi rękami (pieniądze na wypłatę nie dojechały z powiatu). Żeby powetować sobie stratę, złupili jeszcze urząd pocztowy i wrócili do posterunku. Dokończyli grabieży, poniszczyli sprzęt biurowy, zabrali dokumentację służbową, a policjantom mundury. Nim opuścili miasteczko, wysadzili w powietrze magazyn firmy „Agahel” i niemal doszczętnie złupili sklep monopolowy.

Według relacji świadków, bandyci w stosunku do mieszkańców zachowywali się grzecznie. Pominąwszy, oczywiście, fakt pobicia kolbami karabinów miejscowych policjantów, wychłostania wójta gminy, o ograbieniu bogatszych gospodarzy z pieniędzy i zastraszeniu innych – nie mówiąc.

Co się stało z „Muchą”?

Bezpośrednio po napadzie na pociąg pod Lachowiczami policja powiatów baranowickiego, nieświeskiego i łuninieckiego przez dwa tygodnie tropiła i zatrzymywała rozproszonych na pograniczu bandziorów. Udało się zatrzymać sześciu i odzyskać część zrabowanych łupów. „Mucha” i kilkunastu jego kompanów zdążyło jednak uciec za „kordon”, do Rosji sowieckiej.

Od tego momentu o „Musze” Michalskim zrobiło się dziwnie cicho. Czy wrócił na drogę prawa? A może zmienił – co bardziej prawdopodobne – rejon swojego działania? Niewykluczone też, że jego protektorzy z Zakordotu postanowili się go pozbyć na zawsze.

Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: „Ilustrowany Kurier Codzienny”, „Na Posterunku”

Powrót na górę strony