Banda Fiodorowicza
Wygrana z Rosją sowiecką wojna oraz podpisanie 18 marca 1921 r. „traktatu ryskiego” nie oznaczało wcale spokoju na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej. Ustały tam, co prawda, działania militarne, ale strzały nie umilkły. Głównie za sprawą dywersyjno-rozbójniczych band, przenikających do Polski zza sowieckiej granicy.
Tak było m.in. w woj. nowogródzkim, leżącym w północno-wschodniej części kraju i graniczącym z Białoruską Sowiecką Republiką. Nowogródzkie zajmowało obszar równy dzisiejszemu woj. zachodniopomorskiemu. Liczyło niewiele ponad 800 tys. mieszkańców (1921 r.), z czego połowę stanowili Polacy, 37 proc. Białorusini, resztę zaś Żydzi, Litwini i Rosjanie. Ten skład narodowościowy sprawiał, że dywersanci zza wschodniej granicy czuli tu sprzyjający grunt pod nogami. Mieli oparcie w swoich pobratymcach, z których wielu nie tylko ich czynnie wspierało, udzielało schronienia, informowało o działaniach polskich służb bezpieczeństwa, ale często też zasilało szeregi.
Terror, jaki rozpętali, miał przede wszystkim skłonić mieszkających tu Polaków do szybkiego opuszczenia tych ziem. Dlatego działali bezwzględnie: zabijali, znęcali się nad swymi ofiarami, okaleczali je. Rzadko kiedy ograniczali się do samego rabunku. Bywało i tak, że nie mogąc dostać się do domu bronionego przez jego mieszkańców, podpalali budynek, mszcząc się w ten sposób na stawiających opór.
KOP na straży
Specyficzne uwarunkowania społeczno-polityczne na Kresach Wschodnich w okresie II RP spowodowały, iż żadna z działających na tych terenach do 1924 r. formacji granicznych nie była w stanie zapewnić pełnego bezpieczeństwa zamieszkałej tam ludności ani skutecznie uszczelnić granicy. Bezsilna okazała się również Policja Państwowa, której w 1923 r. nakazano strzec rubieży, zwalczać dywersantów i przeciwdziałać kontrabandzie. Nie była w stanie, bo nie była przygotowana do tej roli ani logistycznie, ani merytorycznie.
Po tragedii w powiatowych Stołpcach (w nocy z 3 na 4 sierpnia 1924 r. banda bolszewickich dywersantów opanowała i splądrowała miasto, zginęli policjanci (pisał o tym wydarzeniu magazyn „Policja 997” w numerze 12(57) z 2009 r.), rząd polski podjął decyzję o utworzeniu Korpusu Ochrony Pogranicza, nowej wyspecjalizowanej formacji, zorganizowanej na wzór wojskowy dla zabezpieczenia „płonącej granicy” ze Związkiem Sowieckim. I to był ten przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Korpus podporządkowano dwóm resortom: Ministerstwu Spraw Wojskowych (organizacja, kadry, wyszkolenie) oraz Ministerstwu Spraw Wewnętrznych (ochrona granic, praca operacyjna, budżet).
Na efekty działań KOP nie trzeba było długo czekać. Do końca 1924 r. formacja liczyła już kilka tysięcy żołnierzy, którzy ochraniali granice poprzez system posterunków, patroli, zasadzek, obław oraz pracę wywiadowczą. Dzięki temu w ciągu pierwszych 6 miesięcy istnienia korpusu jego żołnierze zatrzymali ponad 5 tysięcy przestępców granicznych, odparli 89 napadów różnych band, wytropili 51. W walkach wyeliminowano kilkudziesięciu kryminalistów i dywersantów.
Formowanie KOP zakończono w grudniu 1927 r. Formacja liczyła wówczas blisko 25 tys. żołnierzy i oficerów. Ochraniała ponad 2300 km granicy państwowej. Na 1 km przypadało średnio 11 żołnierzy.
Banda widmo?
Zdecydowane działania jednostek KOP położyły wprawdzie kres wypadom sowieckich dywersantów na terytorium Polski, jednak w niewielkim tylko stopniu przyczyniły się do ograniczenia przestępczości kryminalnej w województwach przygranicznych. Ta kwitła tam nadal. Także w woj. nowogródzkim. Najazdy uzbrojonych band na dwory i gospodarstwa, grabieże na drogach, napady na stacje kolejowe, kasy i sklepy nie były może już tak częste jak dawniej, ale ciągle spędzały sen z oczu funkcjonariuszom Policji Państwowej. Często kończyły się też śmiercią lub ciężkim okaleczeniem ofiar.
Jak wspominał na łamach tygodnika „Na Posterunku” podkom. Daglis, zastępca naczelnika Urzędu Śledczego w Nowogródku, władze bezpieczeństwa dokładały wszelkich starań, aby pochwycić bandytów, jednak wiele okoliczności nieprzyjaznych stawało temu na przeszkodzie. Akcję likwidacyjną utrudniała przede wszystkim lesistość terenu, znakomicie ułatwiająca chronienie się bandytów przed pościgiem(…). Bandy były doskonale zorganizowane. Przestępcy nie trzymali się razem, a zbierali tylko dla dokonania napadu, poczem znów rozpierzchiwali [po swoich wsiach]. W lasach (…) założyli sobie doskonałe schowki, gdzie magazynowali broń i zrabowane łupy. Nic dziwnego, że (…) ani rewizje, ani wywiady nie dawały żadnych rezultatów. Jasne jednak było, że wśród wszystkich napadów na terenie woj. nowogródzkiego część – sądząc ze sposobów ich wykonania - przypisać należało jednej bandzie.
Modus operandi przynajmniej dziewięciu z nich wskazywało na tę samą grupę przestępczą. Do takiego wniosku doszedł podkom. Daglis po analizie materiałów dotyczących napadów m.in. • na dwór Święcickich w Naczy Chlebowskiej, pow. nieświeski, gdzie 28 sierpnia 1924 r., zamordowano dwoje właścicieli, • na stację kolejową w Lachowiczach, pow. baranowicki, gdzie 23 marca 1925 r., bandyci rozbroili miejscowy posterunek PP oraz ogołocili kasę biletową, • dwóch rozbojów na szosie Siniawka-Lachowicze na kupców i robotników leśnych, powracających do domu z wypłatami (jeden z robotników został ciężko postrzelony za odmowę oddania pieniędzy) oraz • napadu na dom Żołnierkiewiczów w Raczkanach, pow. baranowicki. W tym ostatnim przypadku bandytów najprawdopodobniej znęciła wieść o powrocie młodego Żołnierkiewicza z saksów w USA i myśl o spodziewanym łatwym łupie. Nie zawahali się jednak użyć broni, kiedy usiłował bronić swojej własności. W każdym z tych przypadków bandyci używali masek, posługiwali się identyczną bronią, byli bezwzględni wobec swych ofiar przy próbie jakiegokolwiek oporu. Nie mieli też jakichkolwiek zahamowań przed pociągnięciem za spust.
Z analizy materiałów dochodzeniowych wypłynęła jeszcze jedna istotna informacja: wszystkie napady koncentrowały się na niewielkim stosunkowo obszarze dwóch powiatów: baranowickiego i nieświeskiego. Stąd wniosek, że członkowie bandy musieli wywodzić się z mieszkańców okolicznych wiosek. To wyjaśniało zarazem zagadkę, dlaczego tak szybko znikali z miejsca zdarzenia, nie pozostawiając za sobą śladów.
Napad pod Siniawką
Pod przysłowiową lupę wzięto mężczyzn z kilkunastu wsi woj. nowogródzkiego, prawie w całości zamieszkałych przez ludność narodowości białoruskiej. Na podstawie dodatkowych ustaleń wytypowano dwie: Kulenie i Hajnin, które – zdaniem naczelnika Daglisa – mogły być zamieszane w bandycki proceder. Na razie brakowało jednak na to dowodów.
1 lutego 1926 r. nastąpił przełom w prowadzonym śledztwie. Tego dnia, około godz. 15, na odcinku drogi Siniawka-Lachowicze, przebiegającej przez las, kilkuosobowa banda urządziła zasadzkę na podróżnych, jadących samochodem osobowym do Baranowicz. Tarasując drogę saniami, bandyci zmusili kierowcę do zatrzymania auta, po czym zasypali je gradem kul. Śmiertelny postrzał otrzymał kierowca, a siedzący obok niego pasażer został ciężko ranny. Pozostali czterej wcisnęli się pod siedzenia auta.
Jednym z pasażerów ostrzelanego samochodu był por. Kazimierz Śledziński, żołnierz IX batalionu KOP, udający się na kilkudniowy urlop do Warszawy. On jeden miał broń - służbowego browninga, i wcale nie zamierzał się poddawać. Odczekał chwilę aż bandyci podejdą bliżej i wtedy nacisnął spust. Pierwszy z bandziorów runął w śnieg, drugi został trafiony w rękę, pozostali rozpierzchli się wśród drzew, skąd z jeszcze większą zaciekłością zaczęli strzelać do swych ofiar. Por. Śledziński nie pozostawał im dłużny, choć sam otrzymał postrzał w szczękę. Nie wiadomo, jaki byłby finał tej potyczki, gdyby nie widok nadjeżdżającego od strony Baranowicz innego auta. Bandyci woleli nie ryzykować, przerwali ogień i zniknęli w głębi lasu.
Zorganizowany natychmiast przez Komendę Powiatową PP w Baranowiczach pościg doprowadził funkcjonariuszy do „bandyckich” wsi Kulenie i Hajnin. (Z tej ostatniej – jak się później okazało - pochodził 31-letniAntoni Szpak, zastrzelony podczas napadu przez por. Śledzińskiego). Skrupulatnie przeszukano wszystkie obejścia gospodarskie, zatrzymując pięciu mieszkańców, podejrzanych o udział w napadzie. Pierwszy wpadł 24-letni Jan Skrycki, który starał się ukryć zranioną rękę. Tłumaczył, co prawda, że zranił się widłami, ale przestrzelony rękaw nie pozostawiał żadnych wątpliwości skąd ta rana. Kiedy na dodatek w stodole 25-letniego Dominika Fiodorowicza znaleziono ukryte w sianie maski, ten hardo oświadczył, że to on był „kamandirem” i gotów jest na śmierć. Z jego zeznań wynikało, że banda miała pierwotnie charakter dywersyjny. Zorganizował ją w 1922 r. niejaki Arszynow, agent bolszewicki, przybyły z Mińska. Po uszczelnieniu granicy przez KOP i ucieczce Arszynowa dowodzenie grupą przejął Dominik Fiodorowicz, który zasmakował w napadach i rabunkach. Skrzyknął 20 ziomków i przystąpił do działania. Przyznał się do dziesięciu napadów, dokonanych w latach 1924-1926 w powiatach nowogródzkim, baranowickim i nieświeskim.
Przed sądem
25 lutego 1926 r. przed sądem doraźnym w Baranowiczach stanęło pięciu sprawców napadu na drodze koło Siniawki: Dominik Fiodorowicz, jego dwóch braci Michał (lat 26) i Konstanty (lat 34) oraz Jan Skrycki i Jan Sawaściuk (lat 26). Sąd nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących i skazał wszystkich oskarżonych na najwyższy wymiar kary. Prezydent RP nie uwzględnił prośby skazanych o ułaskawienie. Wyrok wykonano następnego dnia.
Pozostałych członków bandy Fiodorowicza sądzono już w trybie zwykłym. Dwaj z nich, Jan Ćwirko i Tomasz Zmigrocki, skazani zostali na karę śmierci, reszta na bezterminowe ciężkie więzienie.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, fot: archiwum