Dzieci ulicy
Przedwojenne posterunki i komisariaty przyjmowały pod swe dachy nie tylko pijaków, ulicznice i złodziei, często też dzieci i młodzież. Pozbawione opieki, bezdomne, żyjące nie wiadomo gdzie i czym, często nie znające własnych nazwisk, były bolesnym problemem II RP.
Młode, odrodzone z niewoli państwo, borykające się z ogromnymi trudnościami ekonomicznymi, nie było w stanie ani otoczyć wystarczającą opieką socjalną najuboższych (z reguły wielodzietnych) rodzin, ani zagwarantować jakiejkolwiek pracy choćby tylko ojcu, jedynemu żywicielowi rodziny. W rezultacie tysiące z nich pozostawało bez środków do życia, wegetując z jałmużny, penetrowania śmietników i darmowych zupek w przytułkach.
Skrajna nędza
zmuszała niekiedy rodziców do kroków dramatycznych. W desperacji jedne matki porzucały swe niemowlęta w kościołach, parkach, bramach, dając im nikłe szanse na przeżycie. Inne w akcie rozpaczy decydowały się na czyn określany przez kodeks karny jako dzieciobójstwo.
W latach dwudziestych ubiegłego stulecia, jak wynika z publikowanych przez „Gazetę Administracji i Policji Państwowej” statystyk przestępczości w Polsce, każdego miesiąca rejestrowano w kraju po kilkadziesiąt zabójstw dzieci (rocznie około tysiąca). W grudniu 1925 r., na przykład, zanotowano ich 66 (wykryto 60). Jeśli dodamy do tego przestępstwa z pokrewnych kategorii: „Podrzucenie, porzucenie dziecka” (ok. 1500 przypadków rocznie) oraz „Spędzenie płodu” (aborcja) – ok. 1200 rocznie, to nietrudno o wniosek, że okres międzywojnia dla dużej części społeczeństwa (zwłaszcza tej najuboższej) był ciężką walką o przetrwanie. Do końca nie wiadomo ilu osób dotyczył, bowiem ciemnej liczby tego zjawiska nie znał nikt.
Porzucone (lub podrzucone) niemowlęta, które szczęśliwym trafem zauważyli przypadkowi przechodnie, zazwyczaj odnoszone były do komisariatów policji. Stamtąd przewożono je do szpitala na badanie, a następnie do któregoś z domów opiekuńczych. W Warszawie dzieci żydowskie trafiały zazwyczaj do zakładu przy ul. Płockiej 26, a wyznania katolickiego do Domu Wychowawczego im. księdza Boduena przy ul. Nowogrodzkiej lub przytułków prowadzonych przez siostry zakonne. We wszystkich panowało ogromne przepełnienie, ale przynajmniej był dach nad głową i codzienny skromny posiłek.
Na pastwę losu lub łut szczęścia pozostawiano również na ulicach kilkulatków, licząc, iż instytucje państwowe zaopiekują się nimi. I w takich przypadkach rolę pierwszych opiekunów przyjmowali na siebie funkcjonariusze PP. Ściślej mówiąc – policjantki, które w tym m.in. celu zaczęto przyjmować do formacji wiosną 1925 roku. Obsadzano nimi głównie urzędy śledcze w komendach wojewódzkich PP, powierzając w zakresie zadań prewencyjnych patrolowanie ulic i miejsc szczególnie niebezpiecznych dla dzieci, młodzieży i kobiet, a także ochronę nieletnich przed dorosłymi przestępcami. W razie stwierdzenia rażących przypadków zaniedbania, włóczęgostwa albo patologicznych zachowań małoletnich, zabierały ich do swojej siedziby przy ul. Daniłowiczowskiej w Warszawie. Tam analizowano każdy „wykolejony” życiorys, sporządzając wniosek do sądu dla nieletnich. Z reguły wnoszono o łagodne środki wychowawcze w rodzaju upomnienia lub przestrogi. Jedynie przy poważniejszym złamaniu prawa (np. kradzieży), zabierano delikwenta do izby zatrzymań, gdzie umundurowane wychowawczynie robiły co mogły, aby małoletniemu sprawcy przemówić do rozsądku. Z różnym zresztą skutkiem.
Ulica Krochmalna 56
Pytanie, jak ustrzec nieletnich przed zgubnym wpływem środowiska, w którym żyli, przewijało się przez całe międzywojenne dwudziestolecie. Problem był niebagatelny, powszechnie zdawano sobie sprawę, że „dzieci ulicy” utrzymują się głównie z żebractwa, włóczęgostwa i kradzieży, a stamtąd już tylko krok do poważnych przestępstw: rozbojów, napadów rabunkowych, zabójstw.
Prasa alarmowała: [Dzieci] kradną ze straganów, z koszy i skrzynek wystawionych przed sklepami, a nawet dokonują kradzieży kieszonkowych. W mieście zawsze można je spotkać przed dworcami, na targowiskach, przed najczęściej uczęszczanymi lokalami i na najruchliwszych ulicach(…). Żyją w atmosferze przestępczości i rozpusty; pozbawione są wszelkich pojęć moralnych. Wyrastają z nich zawodowi i rutynowani przestępcy: bandyci, złodzieje, sutenerzy itp. Roztoczenie nad nimi bacznej obserwacji jest koniecznością („Na Posterunku”,1926 r.).
W Policji Państwowej obowiązek ten scedowano w pierwszej kolejności na dzielnicowych, którzy byli najlepszymi źródłami informacji o mieszkańcach podległego rejonu i miejscach zagrożonych przestępczością, w tym także przez nieletnich. To właśnie z dzielnicowymi na co dzień współpracowały policjantki z brygady kobiecej urzędów śledczych w zakresie nie tylko wymiany bieżących informacji, ale również wspólnych kontroli w podejrzanych lokalach nocnych, melinach, parkach, dworcach itp. Były to jednak tylko działania doraźne, bowiem ciągle brakowało rozwiązań systemowych, które ratowałyby wypaczone charaktery.
Rosła, na szczęście, świadomość społeczna, zmieniały się teorie na temat odpowiedzialności karnej nieletnich. W latach trzydziestych ubiegłego stulecia przestano wreszcie karę uważać za jedyne panaceum na wszelkie zło. Podkreślano, że konieczne jest stosowanie odpowiednich środków pedagogicznych, rozwinięcie należytej opieki nad dziećmi i młodzieżą oraz usuwanie tych wszystkich czynników, które prowadzą do przestępstwa. Punkt ciężkości przesunięto na działalność zapobiegawczą, na zwalczanie źródeł przestępczości, a nie dopiero jej objawów.
Współtwórcą tych teorii i jej żarliwym propagatorem był prof. dr Aleksander Mogilnicki (1875-1956), wybitny przedwojenny prawnik, wykładowca na UJ i UW, sekretarz generalny Komisji Kodyfikacyjnej, autor m.in. fundamentalnego dzieła „Dziecko i przestępstwo” (1916 i 1925). Publikował też niejednokrotnie na łamach „Gazety Administracji i Policji Państwowej”, wypowiadając się na temat „zasad walki z przestępczością dzieci”. W 1924 r. pisał tam z przekonaniem: Wielkimi krokami zbliżamy się do chwili, kiedy ani jedno dziecko nie będzie już siedziało na ławie oskarżonych, a wtedy zaczniemy myśleć o tem, czy nie dałoby się usunąć z niej i dorosłych.
Takimi optymistami, niestety, nie byli funkcjonariusze PP, na co dzień borykający się z różnymi przejawami przestępczości. Kierownictwo policji musiało jednak podzielać ideę rozbudowy środków wychowawczych i prewencyjnych dla dzieci i młodzieży zagrożonej przestępczością, skoro w 1935 r. podjęło inicjatywę tworzenia dla nich specjalistycznych izb zatrzymań. Ich prowadzenie powierzono policjantkom z VI brygady Urzędu Śledczego.
Pierwsza taka placówka została uroczyście otwarta 19 sierpnia przy ul. Krochmalnej 56 w Warszawie, dzięki staraniom Stowarzyszenia „Rodzina Policyjna”. Potem idea ta rozwinęła się w całym kraju, przynosząc policjantkom z brygady kobiecej niemały splendor i zasłużony autorytet.
Profesor Mogilnicki, niestety, nie doczekał się urzeczywistnienia swej utopijnej wizji „pustych ław sądowych”. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne były one zapełnione młodocianymi przestępcami. W samej tylko Warszawie – jak informował przedwojenną policyjną prasę Franciszek Głowacki, ówczesny dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości - w ciągu 12 miesięcy, od 1 września 1919 r. do 1 września 1920 r., przed sądem dla nieletnich stanęło 2524 nieletnich do lat 17, z czego 1727 pod zarzutem kradzieży. W innych latach nie było wcale lepiej.
Źródło: BEH-MP/JP, fot: „Tajny Detektyw”, archiwum