Zabójcze milczenie
Gdyby milczenie naprawdę było złotem – jak mówi przysłowie – to najprawdopodobniej starszy przodownik Henryk Ciosek, funkcjonariusz stołecznej PP, żyłby jeszcze długo i z tego świata odszedłby w sposób jak najbardziej naturalny, a nie przy pomocy…swojej ślubnej.
Ciosek był milczkiem permanentnym, ale – niestety – nie sypał ani złotem, ani groszem. Wręcz przeciwnie, skąpił, jak tylko mógł, z czym z kolei nie mogła się pogodzić jego żona Waleria, wzór domowych cnót. Brak środków na prowadzenie wspólnego gospodarstwa był więc źródłem ciągłych awantur i niesnasek w domu państwa Ciosów, ponieważ pani Waleria nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Nawet przedstawicielowi organów ścigania.
Nerwowa atmosfera w dwu pokojowym mieszkaniu Ciosków w Alejach Jerozolimskich 9 nasilała się zwykle około pierwszego każdego miesiąca, bo tego dnia pan Henryk, jak każdy przedwojenny urzędnik państwowy, pobierał swoje – całkiem nawet niezłe – wynagrodzenie. Pani Waleria wiedziała, że jak pierwszego nie wyegzekwuje od męża środków na życie, to później będą z tym jeszcze większe trudności. Małżonek trzymał bowiem kasę przy sobie i robił wszystko, aby zminimalizować koszty utrzymania swej połowicy.
ZABIŁAM ŁAJDAKA!
Tak wołała od progu zalana łzami kobieta w wieku nieco już po balzakowskim. Dyżurny Urzędu Śledczego przy ul. Daniłowiczowskiej z trudem wydusił z niej personalia i adres. Z chaotycznej relacji, przerywanej spazmatycznym szlochem, udało mu się zrozumieć, że kobieta zastrzeliła swego męża – policjanta, z jego służbowego rewolweru.
Fakty, niestety, potwierdziły się. Ekipa śledcza rzeczywiście znalazła pod wskazanym adresem zwłoki starszego przodownika PP Henryka Cioska w kałuży krwi. Obok klęczała jego zrozpaczona matka. Kobieta nie była w stanie niczego wyjaśnić, za to sąsiedzi zeznali, że już od rana słyszeli wrzaski awanturującej się Cioskowej. Około godz. 12 huknęły dwa strzały, po czym z mieszkania wybiegła „jak oszalała” lokatorka spod dziewiątki.
Cioskową zatrzymano w areszcie. Ciało Cioska zabrano do kostnicy. Następnego dnia, 3 czerwca 1933 r., wszystkie gazety warszawskie doniosły o mężobójstwie w Alejach Jerozolimskich. Nie ukrywano niczego. Ani stosunków panujących między małżonkami, ani ich sytuacji materialnej, ani dzielącej ich sporej różnicy wieku. Waleria była 42-letnią wdową, starzejącą się, bez dzietną, z widocznymi śladami dawnej urody – pisała „Gazeta Poranna Warszawska”. Jej mąż miał prawie 10 lat mniej: Oto istotne sedno sprawy – wyrokował dziennik.
SĄSIEDZI WIEDZĄ NAJLEPIEJ
Gazetowe opinie pochodziły zapewne od sąsiadów Ciosków, z których – jak to w życiu bywa – jedni brali stronę ofiary, drudzy sprawcy. Jedni ganili zachowanie policjanta, znudzonego sześcioletnim pożyciem z niemłodą już małżonką i jego ciągłe „skoki w bok”. Drudzy winą obarczali kobietę, za jej paskudny charakter wyrażający się agresją, kłótniami i wrzaskiem. Słowem – za tyranizowanie spokojnego i łagodnego z natury męża.
Cioska sąsiedzi za zwyczaj nie słyszeli. Co najwyżej od czasu do czasu wydawał z siebie jakieś burknięcie lub chrząknięcie, które trudno było zrozumieć. Jego małżonkę natomiast niosło echem po całym podwórzu. Pomstowała na męża, że nie łoży na utrzymanie domu, że wydaje na dziwki, że w ogóle zrobił sobie z jej mieszkania darmowy hotel. I że najlepiej by było, gdyby „w cholerę” się wyniósł. Tego jednak Ciosek zrobić nie mógł. Z tej prostej przyczyny, że nie miał gdzie się podziać. Pochodził ze wsi, więc codzienne dojeżdżanie do pracy nie wchodziło w grę. Wolał już sięgnąć od czasu do czasu po portfel i z ociąganiem, w całkowitym milczeniu, położyć na stole 100 zł. To pogardliwe milczenie doprowadzało ją do szału.
PRZED SĄDEM
13 października 1933 r. Waleria Ciosek stanęła przed Sądem Okręgowym w Warszawie oskarżona o zabójstwo swego męża. Wśród łez i szlochów przed stawiła sądowi w sposób, jak na dane środowisko inteligentny, bez patosu, głosem co chwila łamiącym się, tragiczne dzieje swego kilkuletniego pożycia małżeńskiego – pisała „Gazeta Poranna Warszawska”. – Całe moje życie było jednym pasmem udręki – mówiła w sądzie. – Mąż deptał moją godność osobistą. A najgorsze było to, że nie chciał ze mną rozmawiać. Od grodził się ode mnie chińskim murem milczenia. Nie mogłam tego dłużej znieść…
Krytycznego dnia przodownik Ciosek wrócił do domu o 5.00 nad ranem. Wiedziała, że nie ze służby. Czekała na niego całą noc, tłumiąc w sobie wzbierający gniew. Kiedy upomniała się o pieniądze, ledwie raczył odburknąć, że nic dla niej nie ma. Zawołał jednak swoją matkę i wręczył jej 100 zł.
– Zrobił to specjalnie, żeby mnie upokorzyć i wyprowadzić z równowagi, a potem spokojnie za palił papierosa –mówiła. I dopiął swego. Waleria wybiegła wzburzona z pokoju. W kuchni, na krześle wisiał granatowy mundur męża. Na nim pas z przypiętą kaburą. Nie zastanawiając się, wyjęła z niej rewolwer.
– Przed paroma miesiącami chciałam właśnie z tego rewolweru popełnić samobójstwo, lecz niestety się zaciął – wyjaśniała, szlochając. – Nie zastanawiałam się, co robię… Nerwy nie wytrzymały… Strzeliłam… Nie chciałam zabijać…
Powołani biegli przedstawili sądowi swoją opinię. Była ona korzystna dla oskarżonej. Uznali, że w chwili popełniania tego czynu miała ograniczoną poczytalność. A więc działała w silnym afekcie. Kiedy sąd wymierzył jej karę 6 lat więzienia, przez wypełnioną granatowymi mundurami salę sądową przebiegł pomruk dezaprobaty.
Źródło: BEH-MP KGP/JP