Rozdział II Od depresji moralnej do entuzjazmu
Polska, odzyskawszy w listopadzie 1918 r. własną niepodległość, musiała natychmiast rozpocząć wojnę z rozlicznymi wrogami, którzy chcieli — albo coś uszczknąć ze stanu naszego posiadania terytorialnego, albo też pozbawić nas wolności. To ostatnie „pobożne" pragnienie odnosi się przede wszystkim do Rosji Sowieckiej, z którą wojnę prowadziliśmy najdłużej.
Trzeba więc było się bronić i tworzyć na gwałt wojsko. O tym, jak przedstawiały się początki polskiej armii, mówi nam pierwszy szef sztabu Naczelnego Dowództwa — generał broni Stanisław Szeptycki w rozkazie z dnia 19 kwietnia 1919 r.: Kiedy z rozkazu Naczelnego Wodza obejmowałem szefostwo sztabu generalnego, siły zbrojne Polski wynosiły 6 batalionów piechoty, około 70 jeźdźców i jedną zdemontowaną baterię.
Widać więc, że w początkach naszej państwowości stan obrony przedstawiał się więcej niż mizernie. A jednak w roku 1919 wojsko polskie rozrosło się w liczną armję, która powiększyła się jeszcze bardziej w roku 1920. Dzięki odniesionym zwycięstwom polski żołnierz nabrał poczucia bojowej wartości, swoją brawurą i dzielnością onieśmielał sowieckiego żołnierza. Stwierdza to zresztą gen. Tuchaczewski, głównodowodzący frontem zachodnim armii sowieckiej, który w książce „Pochód za Wisłę” pisze: — Wojsko polskie jest bardziej przedsiębiorcze, przez ciągłe wycieczki i szarpaninę męczyło i demoralizowało naszych żołnierzy, którzy tracili działa, karabiny maszynowe i rannych. Jednocześnie z naszej strony nie stosowano poważnych działań aktywnych.
Trzeba tu zauważyć, że przytoczone wyżej słowa gen. Tuchaczewskiego odnoszą się do okresu przed generalną ofensywą sowiecką na Polskę. W jakiś czas później, gdy Sowiety uporały się z wojną wewnętrzną, gdy powstańcze oddziały Judenicza, Kołczaka, Wrangla i innych pomniejszych kombatantów zostały pokonane, a Sowiety, mając wolną rękę, zajęty się na wielką skalę organizacją swej armii, powiększając ją wielokrotnie i usprawniając pod każdym względem, Tuchaczewski zaczyna nabierać ogromnej pewności siebie i wojsko polskie, które dotąd szanował, zaczyna nagle lekceważyć. 2 lipca 1920 r., gdy ofensywa sowiecka rozwijała się z wielkim powodzeniem, w rozkazie do swoich wojsk pisał Tuchaczewski: Żelazna piechota, śmiała kawaleria, powinny znieść jak lawina, te białe śmieci". Ta niesłychana arogancja Tuchaczewskiego została w kilka tygodni później bardzo przykładnie ukarana. Na razie jednak wojska nasze, ulegając ogromnej przewadze liczebnej przeciwnika, musiały się ciągle cofać, i to na przestrzeni setek kilometrów.
Przyczyny naszego odwrotu były jednak głębsze i bardziej zasadnicze, niż przypuszczali Tuchaczewski, Siergejew, Putna i inni dowódcy sowieccy. Wojska polskie cofały się nie tylko dlatego, że parły je przed siebie milionowe masy bagnetów sowieckich, cofały się przede wszystkiem dlatego, że wbrew mniemaniu dowódców sowieckich nie posiadały dostatecznego wyszkolenia wojennego, nie posiadały umiejętności manewru odwrotowego. Tę wadę, ten „grzech pierworodny” naszej młodej armii stwierdza wspomniany wyżej generał Szeptycki, który w swej książce pt. „Front litewsko-białoruski”, omawiając odwrót naszych wojsk, pisze na str. 63.: „Armię polską w ro ku 1920, jak zresztą każdą armię improwizowaną, charakteryzował impet w ataku, ale mała sprawność w obronie i nieznajomość manewru odwrotowego".
Wiemy już, że armia nasza była rzeczywiście organizacją improwizowaną i dlatego uważamy, że ten jej „grzech", nie był wcale grzechem, tym bardziej jeśli zważyć na to, że później został okupiony wspaniałym zwycięstwem w dniach przełomowych, od 14-go do 17 sierpnia 1920 r. Długotrwały nasz odwrót, odbywający się dość nieporządnie, fatalnie odbijał się na psychice społeczeństwa. O niepowodzeniach na froncie opowiadano sobie niesłychane historie, wyolbrzymiając do rozmiarów klęski każdy nieudany manewr naszego wojska. W masach zaczynała się szerzyć panika, którą starannie wyzyskiwały dla swych ciemnych celów nasze komunistyczne, wywrotowe żywioły. Nastrój upadku ducha podsycał też niemało widok setek i tysięcy wozów i fur na wszystkich drogach publicznych, którymi uciekała ludność z terenów przyfrontowych. Byli to przeważnie chłopi białoruscy, ukraińscy i żydzi oraz nasza kresowa inteligencja. Ludzie ci, gnani strachem, jechali gdzieś przed siebie, byle dalej od terenu działań wojennych, uwożąc cały swój dobytek. Opowiadali oni rzeczy straszne o mordach dokonywanych przez żołdactwo sowieckie, o gwałtach nad kobietami, którym następnie odcinano piersi, o rozdzieraniu dzieci w oczach matek itd. itd.
Pod wpływem tych opowieści wzmagało sią przerażenie w najszerszych masach. Nastrój ten powiększali niejednokrotnie tzw. „łaziki”, czyli maruderzy wojskowi. Maruder taki czuł dobrze, że od chwili, kiedy rozstawał się ze swym oddziałem, przestawał być dobrym żołnierzem. Trzeba to było usprawiedliwić i dlatego opowiadał: „bój był straszny... prawie wszystkich zabrali do niewoli, lub zabili. Mnie tylko udało się uciec" i t p. Można więc sobie wyobrazić, jakie to sprawiało wrażenie na tyłach.
Na froncie zresztą działo się naprawdę źle i odwrót z całą swą nędzą i trudami dawał się we znaki żołnierzowi. Gdy buty się niszczyły, to żołnierz szedł w łapciach lub boso. W upalnych dniach marszu piechur pozbywał się wszystkiego, co mu ciążyło: koca, tornistra i płaszcza. Pozostawał tylko karabin, ładownica i mundur. Intendentura jakby nie istniała, gdyż w ciężkich warunkach nie mogła podołać swemu zadaniu. Żołnierz był więc głodny, obdarty i nieludzko przemęczony.
Chcąc ratować Państwo i wolność narodową, trzeba było przedsięwziąć środki zaradcze. Przede wszystkim konieczne było spowodowanie zmiany nastrojów w masach i podniesienie ich ducha. W społeczeństwie bowiem, pod wpływem tego, co działo się na froncie, nastąpiło całkowite rozprzężenie. Jednostki i grupy rzucały kłody pod nogi Naczelnika Państwa w momencie, kiedy wzajemne zaufanie i wiara między żołnierzem i wodzem stanowiły połowę zwycięstwa.
Pierwszym krokiem na drodze do polepszenia, a zarazem wzmocnienia siły obronnej Narodu było powołanie w dniu 3 lipca 1920 r. Rady Obrony Państwa. Był to organ zwierzchni, obdarzony władzą wydawania zarządzeń w zakresie wszystkich spraw, dotyczących zarówno pokoju, jak i wojny, organ stworzony przez trzy dotychczasowe czynniki budowy Polski: Sejm, Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza jednocześnie oraz Rząd w postaci jego technicznych wykonawców — poszczególnych ministrów. Inicjatorem i twórcą Rady Obrony Państwa był Marszałek Józef Piłsudski, który starał się wyposażyć tę instytucję w najszersze kompetencje, zależało bowiem Mu na tym, aby decyzja w sprawach, w których chodzi o byt i życie narodu, mogła być tak samo szybka i piorunująca, jak decyzja tych, którzy śmierć niosą - obrońców kraju. Tym właśnie wymogom uczynić miała zadość Rada Obrony Państwa i trzeba podkreślić, że pokładanych w niej nadziei nie zawiodła. Równocześnie rozpoczęto tworzenie armii ochotniczej. Gorący apel, skierowany przez Radę Obrony Państwa, wydaje owoce. Liczne rzesze z najrozmaitszych sfer napływają do szeregów, niosąc ze sobą element ńie tylko siły liczebnej, ale siły moralnej— ideowe poczucie obrony zagrożonej ojczyzny. Początkowo armia ochotnicza miała być usamodzielniona. Marszałek Piłsudski nie zgodził się jednak na to, widząc w tej koncepcji niedomagania organizacyjne, i nakazał tworzyć zasadniczo tylko bataliony. Natomiast wyjątkowo zezwolił na utworzenie jednej większej jednostki — Dywizji Ochotniczej, która istniała później do końca wojny. Poza tym we Lwowie powstały specjalne oddziały ochotnicze, złożone z 3-ch rodzajów broni. Utworzyło się też samorzutnie kilka odrębnych pułków kawalerii. Dzielne niewiasty polskie, nie chcąc patrzeć z założonymi rękami na tworzącą się obronę kraju, sformowały własną Legię Kobiecą, która później zatrudniona była w służbie etapowej i w służbach pomocniczych. Oprócz tego uczyniono wielki wysiłek, aby stworzyć korpus, względnie grupę operacyjną, celem skutecznego przeciwstawienia się niezliczonym masom kawalerii Budionnego. Odtąd też datuje się powstanie kilku brygad samodzielnych oraz dwóch dywizji kawalerii, które rzeczywiście przyczyniły się świetnie do porażki Budionnego. W tym czasie przybyły również z Syberii szczątki 5-tej Dywizji Syberyjskiej. Na skutek domagania się bohaterskich żołnierzy tej dywizji przeformowano ich w Brygadę Syberyjską i wysłano natychmiast na front, gdzie bili się znakomicie. Niezależnie od tego w lipcu powołano do szeregów całkowite roczniki 1890 i 1894 r., w sierpniu zaś powołano dodatkowo nowe młodsze roczniki. W rezultacie, ogólna siła wojska polskiego, w przełomowe dni sierpnia 1920 r. przekroczyła liczbę 900.000 ludzi.
Wysiłek, dokonany przez społeczeństwo w tym tak niezmiernie ciężkim i krytycznym dla Państwa momencie, był nadzwyczaj wielki. Najważniejsze jednak jest to, że w tym okresie grozy wiszącej nad Ojczyzną, umieliśmy zapomnieć o zwadach partyjnych, o niezgodzie wewnętrznej. Wszystko, co u nas się wówczas działo, działo się jedynie z myślą o obronie Państwa. Jeśli jeszcze w połowie lipca 1920 r. ulegaliśmy panice, to później panika zanikła, bo zrodził się nieoczekiwany entuzjazm dla obrony wolności i Państwa. Na ulicach ustawiono stoliki, przy których mieściły się „urzędy” werbujące ochotników. Na rogach kamienic, na parkanach, na chodnikach nawet, umieszczano plakaty i napisy agitacyjne za wstępowaniem do wojska. W oczy rzucały się wszędzie wypisane ogromnymi literami sentencje w rodzaju: .Wszyscy na front, albo też —„czy wstąpiłeś już do wojska”, względnie —„wstydź się, że nie jesteś jeszcze w wojsku” itp. Kobiety dawały przykład mężom, narzeczonym, braciom, zapisując sie do Legii Kobiecej. Wytworzył się taki nastrój, że młody człowiek będący „cywilem” wstydził się sam siebie i jeszcze bardziej otoczenia, bowiem gdzie się nie pokazał, wszędzie pytano się go, dlaczego jeszcze nie jest na froncie. W biurach werbunkowych, przy stołach ulicznych, gdzie przyjmowano zapisy do wojska, tworzyły się ogromne kolejki z ochotników, pomiędzy którymi spotykano starców i dzieci. Nie brakowało tam nawet zgłaszających się czcigodnych weteranów z 1863 r., którzy sterane swe siły w służbie Ojczyzny nieśli raz jeszcze w ofierze. Nastrój ten znalazł bardzo silny oddźwięk w Korpusie Policyjnym, o czym pisać będziemy nieco dalej.
Źródło: "Na Posterunku" 1930 nr 33