Rozdział VI Działania 213 ochotniczego pułku piechoty
Rozkaz o wyjeździe z Warszawy oficerowie i żołnierze 213 o. p. p. przyjęli z entuzjazmem, bowiem niedopuszczenie do walki z sowieckim agresorem ujemnie wpływało na ich nastrój. Obecnie rozkaz wyjazdu uznali za równoznaczny z odmaszerowaniem na front. Ucieszyli się z tego powodu Jednak już na dworcu okazało się, że ich pułk nie będzie jednym oddziałem.
Podczas załadunku poszczególne kompanie i bataliony ulokowano oddzielnie, kierując je w różne strony województwa warszawskiego. Jedne oddziały jechały w kierunku Dęblina i Garwolina, inne zaś na Siedlce i Łuków itp. Dowództwo pułku, wraz z płk. Betcherem na czele, wyjechało do Siedlec.
To rozdrobnienie oddziału zmartwiło naszych frontowych ochotników. Mając jednak wysokie wyobrażenie o swoich wartościach bojowych sądzili, iż zapewne zostaną przydzieleni kompaniami do różnych pułków, ażeby innym dawać przykład wytrwałości i sprawności bojowej. Ta piękna, ale zarazem i naiwna zarozumiałość rychło znikła. Oto bowiem, po przyjeździe do wyznaczonych miejscowości, żołnierzy naszych rozdzielano na szereg mniejszych oddziałów i rozsyłano jednocześnie we wszystkie strony, polecając wyławiać rozbitków bolszewickich, aresztować dezerterów i jednocześnie konfiskować wśród ludności „zdobycz wojenną”, porzuconą przez wojsko.
Nie tego oczekiwali na froncie. Nic więc dziwnego, że żołnierze nasi czuli się mocno rozczarowani i zawiedzeni w swych marzeniach o udziale w wojnie. Do tego panujące upały i wyczerpująca służba w całodziennych obchodach odbijały się ujemnie na zdrowiu żołnierzy. Toteż wkrótce w oddziałach było wielu chorych, których trzeba było odsyłać do szpitali.
Również i psychiczny nastrój żołnierzy był nieszczególny. Dusza rwała się do boju i wszyscy byli myślą z tymi, którzy pierś w pierś zmagali się z najeźdźcą bolszewickim. Tymczasem trzeba się było włóczyć po wsiach i miasteczkach, po lasach i górach i wykonywać swój szary obowiązek. Więc choć z bólem w sercu wędrowali nasi żołnierze z miejsca na miejsce i aby ulżyć swej nieszczęsnej doli, klęli na czym świat stoi. Niewiele im to pomagało. Obowiązki swoje wykonywali jednak jak najsumienniej. Świadczyły o tym zjeżdżające do punktów koncentracyjnych furmanki wyładowane bronią i amunicją odebraną od ludności lub też zebraną na polach. Aresztowali także wielu podejrzanych osobników, na których ciążyły oskarżenia o dezercję lub o współdziałanie z wrogiem. Pracowali z przedziwną skrupulatnością i zapamiętaniem, chcąc zagłuszyć ból wewnętrzny, rozsadzający ich dusze.
Niektóre z naszych kompanii znalazły się jednak w nieco innych warunkach, pozwalających na utrwalanie się mniemania, że jednak przyjmą udział w bojach. Taką na przykład była kompania 4-ta, dowodzona przez podporucznika (podkomisarza) Madejczyka. Kompania ta po wyjeździe z Warszawy trafiła najpierw do Lubartowa, a później zawezwano ją do Siedlec, gdzie - z polecenia plk. Betchera - podkomisarzowi Madejczykowi podporządkowano jeszcze 1-szą kompanię oraz oddział wywiadowców konnych. Podkom. Madejczyk przekazał wówczas swoją kompanię zastępcy, podkom. Marianowi Kozielewskiemu, sam zaś objął dowództwo nad całością. Oddziałowi temu polecono natychmiastowy wyjazd do Małkini i stamtąd wymarsz na oswobodzenie miasta Wysokie Mazowieckie. W wykonaniu tego rozkazu podkom. Madejczyk po przybyciu do Małkini zarządził wymarsz na Wysokie-Mazowieckie. Oddziały sowieckie zdążyły się już jednak stamtąd wycofać, zajęto więc miasto bez jednego wystrzału. Dalszy pościg za nieprzyjacielem okazał się również daremny, bolszewicy bowiem cofali się tak szybko, że nie można już było ich dogonić i nawiązać z nimi kontaktu bojowego. Schwytano tylko 70-ciu maruderów sowieckich, pomiędzy którymi było 7-miu oficerów.
Ponieważ w mieście nie było żadnych władz ani urzędów, a życie kompletnie zamarło, podkom. Madejczyk zorganizował od razu Komendę Garnizonu i jednocześnie wydał odezwę do ludności, wzywając do spokoju oraz do udzielania pomocy władzom wojskowym przy wyłapywaniu błąkających się band sowieckich i szpiegów. Jednocześnie zarządzono otwarcie sklepów, które przez czas inwazji nieprzyjacielskiej były zamknięte.
Już następnego dnia Komendę Garnizonu przekazał podkom. Madejczyk władzom wojskowym, sam zaś ze swoim oddziałem wymaszerował do Ostrowia, a stamtąd koleją przez Kolno do Ostrołęki, gdzie polecono mu wejść w skład 36 p. p., znajdującego się w dyspozycji VIH-ej Dywizji Piechoty gen. Burcharda-Bukackiego.
Był to koniec sierpnia 1920 r. W tym czasie VIII dywizja ukończyła swe boje na pograniczu Prus Wschodnich, rozbijając częściowo nieprzyjaciela, a częściowo spychając go na wspom- nianą granicę. Po kilkudniowym pobycie wśród żołnierzy tej dywizji nadszedł rozkaz wymarszu wraz z dywizją do Zegrza. Ponieważ dywizja miała wyjeżdżać na inny front (do Małopolski Wschodniej), podpor. Madejczyk sądził, że wyjadą razem z nią. Jednak już w Zegrzu, prawie w momencie sadowienia się do pociągu, nadszedł rozkaz, nakazujący całemu oddziałowi podpor. Madejczyka odmaszerować natychmiast do Warszawy i tam - w koszarach przy ul. Ciepłej 13 - oczekiwać na dalsze rozkazy. Rozkaz wykonano, ale z żalem, bo z VIII dywizją funkcjonariusze zdążyli się już zżyć.
Po kilkunastu dniach pobytu w Warszawie oddział otrzymał polecenie wyjazdu do Szczebrzeszyna i zakwaterowania się w pobliskiej cukrowni w Klemensowie. Tam też znajdowały się już kompanie 5-ta i 6-ta 213 ochotniczego pułku piechoty.
Spośród wszystkich kompanii policyjnego pułku jedynie 5-ta miała to szczęście, że stoczyła walkę z wrogiem. Dowodził nią podkom. Konnes (obecnie komisarz i kierownik XIII-go komisariatu PP w Warszawie). Kompania wyjechała poprzez Dęblin, Lublin i Chełm do Włodawy, gdzie została chwilowo podporządkowana gen. Bułak-Bałachowiczowi, słynnemu zagończykowi, który niejednokrotnie dał się mocno we znaki oddziałom sowieckim, działając na ich tyłach. W tym właśnie czasie, gdy podkom. Konnes przybył do Włodawy, bolszewicy zaatakowali oddziały generała. Generał zarządził kontratak i użył w nim również 5-tej kompanii podkom. Konnesa. Tutaj dopiero, w tej walce funkcjonariusze Policji mieli możność okazania swej wysokiej żołnierskiej klasy i nadzwyczajnych walorów bojowych. Włodawa leży nad Bugiem i wojska sowieckie właśnie zza Buga atakowały oddziały gen. Bałachowicza. Chcąc więc bolszewików odrzucić, trzeba było przeprawić się przez rzekę pod silnym ogniem karabinowym i artyleryjskim. Z niezwykłym męstwem i sprawnością wykonali to zadanie. Na szczęście woda nie była głęboka, biegli więc na drugi brzeg prowadzeni przez nieustraszonego podkom. Konnesa. Woda w rzece aż „gotowała” się od kul, ale nie zwracali na to uwagi i szybko znaleźli się na drugim brzegu. Zdumiało to bolszewików, którzy w przerażeniu zaczęli się wycofywać. Dopadł ich jednak we wsi Chrypsk podkom. Konnes ze swymi ludźmi i zaatakował z tak niesłychaną brawurą, że bolszewicy uciekali w popłochu, zaścielając pobojowisko licznymi trupami. Schwytali więc tylko kilkunastu jeńców i zawrócili, dalsze bowiem zapuszczanie się w teren mogło być niebezpieczne ze względu na przeważające siły wroga.
We Włodawie żołnierze Bałachowicza witali ich owacyjnie, a i sam generał wyszedł, aby osobiście podziękować podkom. Konnesowi i jego ludziom za chlubny udział w tej walce. (Za ten wyczyn podkom. Konnes został później odznaczony przez gen. Bałachowicza Krzyżem Waleczności Wojsk Sprzymierzonych).[1]
W kilka dni później kompania podkom. Konnesa odwołana została z Włodawy i znalazła się w Klemensowie, koło Szczebrzeszyna.
Inne kompanie natomiast oraz dowództwo pułku znajdowało się w tym czasie w Brześciu nad Bugiem. Pobyt w tym mieście był uciążliwy dla oddziałów 213 p. p., gdyż zaprowiantowanie oddziałów przedstawiało ogromne trudności. Brześć zniszczony w najokropniejszy sposób wojną, spalony i wyludniony, należał w roku 1920 do najnieszczęśliwszych i najgłodniejszych zarazem miast w Polsce. Nic tam nie można było dostać, a najniezbędniejsze artykuły żywnościowe sprzedawano po horrendalnych cenach. Odbijało się to fatalnie na zaprowiantowaniu żołnierzy. Sytuację pod tym względem ratowała w dużej mierze amerykańska organizacja Y. M. C. PL, która dostarczała żołnierzom po symbolicznych cenach zupełnie dostatecznego i smacznego wyżywienia.
Choć w Brześciu znajdowały się inne jeszcze wojska, służbę garnizonową pełnili tam żołnierze 213 p. p. Komendantem garnizonu był pułkownik Tupalski. Natomiast stanowisko komendanta placu zajmował porucznik 213 p. p. — Euzebiusz Zieliński (obecny podinspektor PP).
Żołnierzom naszym było w Brześciu źle. Pragnęli za wszelką cenę stamtąd się wydostać. Jednocześnie wzrastało rozżalenie z powodu nieużycia ich do walki frontowej. Zaczęły więc napływać do komendy pułku masowe raporty, w których proszono o zwolnienie z pułku i odesłanie do jednostek. Motyw tych próśb był zawsze jeden: nie jesteśmy używani do walki na froncie, niepotrzebni więc jesteśmy w wojsku. Tak jak przedtem wszyscy pragnęli dostać się do wojska, tak obecnie marzyli po prostu o tym, aby się z niego wydostać. Na raporty te, przesyłane Komendzie Głównej PP, nikt nie mógł doczekać się odpowiedzi. Denerwowano się więc ogromnie i zaczęły się zdarzać w oddziałach wypadki dezercji, względnie samowolnych urlopów. Pomimo stosowania kar, sytuacja nie ulegała poprawie.
W początkach października wszystkie oddziały 213 p. p. (z Brześcia i Klementowa) zostały przetransportowane do Małopolski Wschodniej na linię Zbruczu, celem strzeżenia tej granicznej rzeki i następnie, po zawarciu rozejmu, zwracania bacznej uwagi na wszystko to, co działo się w utworzonym pasie neutralnym. Poza tym, do obowiązków 213 p. p. należało również kontrolowanie oddziałów ukraińskich, względnie rozbrajanie ich. Ta ostatnia funkcja była szczególnie drażliwa. Mimo to, dzięki wielkiemu taktowi naszych oficerów i żołnierzy, nie doszło nigdy do poważniejszych scysji z Ukraińcami.
Ogólnie stwierdzić trzeba, że pułk z przyjętych na siebie zadań wywiązał się znakomicie. Równocześnie starano się o to, aby z miejscową ludnością, wśród której przeważali Rusini, żyć w jak największej zgodzie i starać się, aby ludność tę usposobić jak najżyczliwiej do polskiej państwowości. Że zabiegi te nie były daremne, świadczą najlepiej sceny pożegnań naszych oddziałów z udziałem miejscowej ludności. Kiedy na przełomie listopada i grudnia 1920 r. 213 p. p. kończył swą wojenną epopeję, a funkcjonariusze PP wracali do macierzystych jednostek, wszyscy mieszkańcy z niekłamanym żalem żegnali policyjnych żołnierzy, a najbardziej rozpaczały chyba dziewczęta, którym niejeden z naszych funkcjonariuszy wpadł mocno w oko.
Służbę nad Zbruczem, aczkolwiek uciążliwą, żołnierze 213 p. p. wspominają sympatycznie. Ale choć było im tam dobrze, mocno tęsknili jednak za powrotem na dawne swoje policyjne stanowiska. Nic bardziej nie odtwarza nastrojów żołnierskich, jak piosenki śpiewane w oddziałach. Piosenki te, tworzące się Bóg wie jak, często swawolne i trywialne, często uszczypliwe, odtwarzają jednak życie żołnierskie i dlatego warto ]e przypomnieć dawnym żołnierzom 213 p. p. W posiadaniu naszym znajdują się tylko dwa teksty tych piosenek. Oto pierwsza z nich śpiewana przez 7 kompanię:
Raduje się serce, raduje się dusza,
Gdy 7-ma kompania do Warszawy rusza.
Oj. da, oj da, dana, kompanio kochana,
Nie masz to jak 7-ma, nie.
A nasz pan porucznik dobrze maszeruje
I wprost do Warszawy drogę nam wskazuje.
Oj da... i t. d.
Chociaż do Warszawy mamy długą drogę,
Lecz przejdziemy migiem byle tylko w nogę.
Oj da...
W Łuce Małej [2]’) chleba zawsze było mało,
Za to mamałygi nam nie brakowało.
Oj da...
Przy moście na Zbruczu, gdzie placówki stały,
Na obiad dwie sekcje kartofle kopały.
Oj da...
Prowiantowy Wolski jest trochę za klawy,
Bo nam nagotował kartofli do kawy.
Oj da...
Chociaż te kartofle się rozgotowały,
A że Tabeau[3]) nie ma, to nam smakowały.
OJ da...
Więc po trzymiesięcznej ciężkiej tej zabawie,
Każdy będzie śpiewał w kochanej Warszawie.
Oj da...
Choć spodnie podarte i buty dziurawe,
Lecz się nie martwimy, bo będziem w Warszawie.
Pułk 213 nie był użytym na froncie z wyjątkiem jednej 5*ej kompani, która raz tylko 1 raczej przypadkowo znalazła się w ogniu. Nie jest to winą pułku, gdyż o sposobie Jego użycia decydowały wyższe czynniki wojskowe. Bądź co bądź pułk ten wywiązał się zaszczytnie z włożonych nań za* dań 1 dzięki terrhlstorja tego pułku stanowi jedną z piękniejszych kart korpusu Polskiej Policji.
[1]Krzyż ten równoznaczny jest z naszym Krzyżem Walecznych.
[2]Jedna z wiosek nad Zbruczem, w której stacjonowała 7-ma kompania.
[3]Por. Tabeau, przydzielony z wojska, był przez pewien czas dowódcą 7. kompanii. Surowy i wymagający, dawał się nieraz żołnierzom we znaki.
Źródło: "Na Posterunku" 1930 nr 38