Przeciw bandyckiemu rozpasaniu
4 lutego 1922 roku, od rana, w sekretariacie dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego i Prasy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, dr. Stanisława Urbanowicza, panowało nerwowe podniecenie. Do godziny 10, o której miała się rozpocząć narada w sprawie bezpieczeństwa publicznego w kraju, pozostało jeszcze pół godziny. Obszerny dyrektorski gabinet był już przygotowany na przyjęcie gości.
Siedzący za biurkiem dyrektor Urbanowicz przeglądał poranne wydanie „Kuriera Warszawskiego”, który niemalże w każdym numerze sygnalizował wzrost zjawiska bandytyzmu i w ogóle przestępczości w całym kraju. I tym razem nie było inaczej.
Zaraza bandytyzmu, znajdując bujne podłoże w spodlonych i zgangrenowanych mętach społecznych, usiłuje rozlać się do rozmiarów groźnej epidemii– grzmiał dziennik. (...). Rozszalała fala bandytyzmu, nurtująca dziś we wszystkich zakątkach Rzeczypospolitej, wywołuje ze strony terroryzowanego przez złoczyńców społeczeństwa nieustanne ataki pod adresem władz w sprawie małej aż nadto gwarancji bezpieczeństwa życia i mienia, przy której to okazji odsądza się organa policyjne od czci i wiary.
WINNA POLICJA?
Uczestnicy narady – a wśród nich byli m.in.: komisarz rządu m.st. Warszawy Marian Borzęcki (późniejszy komendant główny PP –przyp. J.Pac), Zygmunt Hubner – prokurator Sądu Apelacyjnego w Warszawie (późniejszy minister spraw wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego), komendant główny PP Wiktor Hoszowski, komendant stołecznej policji nadinsp. Józef Sikorski; naczelnik Urzędu Śledczego w Warszawie podinsp. Maurycy Sonnenberg i jego zastępca nadkom. Lucjan Kurnatowski, oraz przedstawiciele Ministerstwa Sprawiedliwości – dyskutując o zapaści w sferze bezpieczeństwa publicznego w Polsce, przejawiającej się zwłaszcza w gwałtownym wzroście przestępczości kryminalnej (w tym napadów rabunkowych i zabójstw), zgodnie podkreślali, że sytuacja ta wynika przede wszystkim z przyczyn natury socjalno-gospodarczej, tzn. bezrobocia, powojennej demobilizacji, repatriacji i kryzysu gospodarczego.
– Inną przyczyną jest zbyt niski stan policyjnego korpusu – stwierdził komendant Hoszowski. – Warszawa posiada bowiem mniejszy kontyngent funkcjonariuszy niż za czasów okupacyjnych Przy czym połowa stanu oderwana jest jeszcze dodatkowo od swych właściwych obowiązków, wykonując zadania administracyjne, wartownicze, konwojowe, a nawet pocztowe, doręczając awizacje skarbowe i sądowe.
Fatalnie na sprawności korpusu odbija się też zbyt niski jego budżet, a co za tym idzie brak dostatecznych środków na uposażenie, sprzęt i szkolenie funkcjonariuszy. Stąd w policyjnych szeregach duży ruch kadrowy, szwankująca często dyscyplina i braki w rzemiośle.
– Policja Państwowa – mówił komendant Hoszowski – nie szczędzi jednak sił i zdrowia, aby nawet w tych niekorzystnych uwarunkowaniach stawić skuteczny opór bandyckiemu rozpasaniu. Dlatego uważam, że pojawiające się w gazetach zarzuty o nieudolności i bez-czynności naszej policji są niesprawiedliwe i krzywdzące. Nasi funkcjonariusze w zdecydowanej większości sumiennie i z poświęceniem wypełniają swoje obowiązki. Nierzadko z narażeniem zdrowia i życia.
Na potwierdzenie tych słów przytoczył dane statystyczne oraz podał przykłady bohaterskich postaw szeregowych policjantów, które dla 71 z nich zakończyły się w 1921 r. śmiercią na służbie. Dla kilkuset innych trwałymi obrażeniami.
W toku dalszej dyskusji nad strategią zwalczania przestępczości w kraju padło wiele postulatów dotyczących reorganizacji policyjnej służby (m.in. poprawy systemu patrolowania, wprowadzenia patroli rowerowych oraz samochodowych), a także obietnic ze strony komisarza rządu m.st. Warszawy oraz przedstawicieli kierownictwa resortu, dotyczących uwolnienia policji od obowiązków, które nic wspólnego z bezpieczeństwem publicznem nie mają.
ZBRODNIA W MILANÓWKU
Dwa miesiące po ministerialnej naradzie w Departamencie Bezpieczeństwa Publicznego i Prasy MSW oraz podjętych tam ustaleniach,25 kwietnia 1922 r. wieczorem, w podwarszawskim Milanówku dokonano zabójstwa dwóch posterunkowych pełniących służbę patrolową.
Bezpośrednim świadkiem zbrodni była 30-letnia Czesława Suchtówna, przybyła z Warszawy w odwiedziny do swej ciotki. Przed dworcem spotkała dwóch policjantów, których zapytała o drogę. Okazało się, że idą w tym samym kierunku, więc zabrała się z nimi. Młoda kobieta była bardzo rada z tej propozycji, wieczór był bowiem wyjątkowo mroczny i czuła się nieswojo.
Poszli wzdłuż nasypu kolejowego, przyświecając sobie drogę służbowymi latarkami. Po kilku minutach zamajaczyły przed nimi sylwetki dwóch mężczyzn idących z naprzeciwka.
Na pytanie jednego z policjantów: „Kto idzie?”, padła odpowiedź: „Swój, swój”. Drugi osobnik dodał: „Robotnicy z Grodziska”. Policjantów nie zadowoliła jednak ta odpowiedź, zażądali okazania dowodów osobistych. Nieznajomi sięgnęli do kieszeni, ale zamiast dokumentów w ich dłoniach pojawiły się pistolety. Bez słowa kilkakrotnie pociągnęli za spust. Ugodzony kulą w lewy bok 27-letniWładysław Szymański zginął na miejscu. Jego kolega z patrolu, 41-letni Jan Laskowski, z przestrzelonym płucem zdołał odbiec jeszcze kilka metrów, nim padł. Bandyci zniknęli w ciemnościach.
Oniemiała ze strachu Suchtówna popędziła w stronę stacji, skąd telefonicznie powiadomiono posterunek PP w Grodzisku. Niespełna pół godziny później na miejscu zdarzenia byli już policjanci, a także komendant powiatowy PP z Błonia kom. Świtała oraz kierownik ekspozytury śledczej z tej jednostki. Zarządzono obławę w Milanówku i okolicy. Trwała całą noc – do południa. Zatrzymano kilku podejrzanych, ale po sprawdzeniu ich alibi zostali zwolnieni. Druga obława, zarządzona w następną noc przez naczelnika Urzędu Śledczego Komendy Okręgu Warszawskiego PP podinsp. Mitkiewicza, była już lepiej przygotowana. Dzięki uzyskanym informacjom gros sił skierowano na powiat błoński. Tam bowiem, w Jaktorowie, miał się ukrywać, według informatora, jeden z bandytów. I rzeczywiście, w pobliżu stacji kolejowej osaczono podejrzanego mężczyznę, który ignorując polecenie do zatrzymania, usiłował ukryć się w pobliskich ogrodach Hosera. Po krótkim pościgu i ostrzegawczych strzałach mężczyzna poddał się. Próbował jeszcze pozbyć się pistoletu, od-rzucając go w krzaki, ale bez powodzenia. Jak się później okazało, z tej broni zginął posterunkowy Szymański.
Bandytę, w którym rozpoznano 25-letniego kryminalistę Romana Chełminiaka, mieszkańca stołecznej Woli, karanego już za napady rozbójnicze, przewieziono do urzędu śledczego przy ul. Daniłowiczowskiej. Początkowo nie przyznawał się do udziału w zabójstwie policjantów. Pogrążyła go jednak ekspertyza balistyczna oraz rozpoznanie przez Czesławę Suchtównę. Przyznał się do winy, wyjaśniając, że krytycznego wieczora wraz ze swym kompanem Michałem Laskowskim (przypadkowa zbieżność nazwisk policjanta i jego zabójcy– J.Pac.) zaplanowali napad na willę Pakuły w Milanówku. Tylko przypadek sprawił, że na swej drodze napotkali policyjny patrol.
AKCJA NA WESOŁEJ
Ratując swą skórę, Chełminiak nie miał zamiaru oszczędzać swego kompana. Zdradził śledczym dwie jego kryjówki (na Pradze i Woli)oraz oskarżył o kierowanie bandą. Wymienił też ostatnie napady z bronią w ręku, w których uczestniczył, m.in. na dom właściciela składu wędlin Jana Zielińskiego przy ul. Złotej w Warszawie oraz gospodarstwo Kwiatkowskiego pod Bielanami.
30 kwietnia, około godziny 5, kilku agentów stołecznego urzędu śledczego, wspieranych przez funkcjonariuszy PP z VI Komisariatu przy ul. Miedzianej, otoczyło posesję przy ul. Wesołej 76, róg Kolejowej. Wywiadowcy ustalili, że wieczorem Laskowski wrócił do swej wolskiej kryjówki. Nad ranem sforsowano drzwi prowadzące do facjatki na drugim piętrze starej kamieniczki, w której mieszkała jego matka. Doszło do wymiany strzałów, w wyniku których bandyta został niegroźnie trafiony w rękę i nogę.
GRODZISK W ŻAŁOBIE
29 kwietnia, w przeddzień zatrzymania drugiego bandyty, w Grodzisku odbył się pogrzeb zamordowanych policjantów. Stał się on wielką manifestacją mieszkańców przeciw szalejącemu bandytyzmowi. „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” piórem swego wysłannika tak opisywała tę uroczystość: W głównej nawie kościoła, wśród światła i zieleni stały obok siebie dwie proste trumny z napisami: śp. Jan Laskowski i Władysław Szymański padli ofiarą obowiązku. Przy trumnach warta honorowa. Kiedy po odprawieniu żałobnych modłów towarzysze zabitych dźwignęli trumny na ramiona, kiedy tłum ławą ruszył z kościoła, jak okiem sięgnąć, głowa przy głowie zapełniły się ciasne ulice miasteczka mrowiem ludzkim. Za trumną postępowała rodzina zabitych, a tuż za nią przedstawiciele władz: wiceminister spraw wewnętrznych, komendant główny Policji Państwowej, jego zastępca, starosta błoński, komendant powiatowy PP i wiele, wiele innych rang (...). Żegnano dzielnych żołnierzy polskiej policji słowami pełnymi smutku, ale i dumy, że takich synów liczy Polska w szeregach swych obrońców (...).
BEZ PRAWA ŁASKI
Kilka miesięcy później obydwaj zabójcy grodziskich policjantów stanęli przed plutonem egzekucyjnym. Sąd nie znalazł dla nich oko-liczności łagodzących. Prezydent RP także nie skorzystał z prawa łaski. Sprawiedliwości stało się zadość.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, zdj. „Na Posterunku”