Mord za więziennym murem
Trzej piekarze i rzeźnik, odsiadujący w więzieniu mokotowskim w Warszawie długoletnie wyroki za ciężkie przestępstwa kryminalne (jeden nawet dożywocie), z zimną krwią zamordowali w nocy z 21 na 22 kwietnia 1923 roku trzech strażników. Był to jeden z najbardziej tragicznych finałów ucieczek zza krat w historii polskiego więziennictwa.
Dochodziła 3:30, gdy pracujący w więziennej piekarni czterej skazani przystąpili do wykonania swego zbrodniczego planu: w jednej chwili zaatakowali pełniącego tam służbę strażnika, 37-letniego Józefa Kurowskiego. Powalili go na betonową posadzkę, obezwładnili, związując ręce i nogi, po czym jeden z nich okręcił mu szyję workiem po mące, zaciskając śmiertelną pętlę. Dla pewności chwycił jeszcze siekierę i z całej siły uderzył konającą ofiarę w tył głowy, rozłupując czaszkę. Oprawcy zabrali strażnikowi karabin i klucze, którymi otworzyli drzwi prowadzące na więzienny dziedziniec. Tam zauważyli drugiego wartownika, 33-letniego Antoniego Łapińskiego, kontrolującego obiekt. Poczekali, aż się zbliży i znów użyli siekiery. Tylko raz, ale skutecznie.
Zwłoki przeciągnęli do piekarni, położyli obok pierwszej ofiary, po czym wrócili na dziedziniec. Mieli ze sobą drabinę, którą zamierzali przystawić do muru koło szpitala więziennego, od strony ul. Kazimierzowskiej. Natknęli się jednak na trzeciego wartownika, 26-letniego Henryka Rucińskiego. Bez skrupułów strzelił do niego dwukrotnie któryś z bandytów z mannlichera zabranego Łapińskiemu. Zabitemu strażnikowi oprawcy ściągnęli służbowy płaszcz, zabrali karabin i biegiem ruszyli w stronę wysokiego (4,5-metrowego)więziennego muru. Nie mieli trudności z jego pokonaniem. Po drugiej stronie rozpłynęli się w ciemnościach.
KRAJOBRAZ PO ZBRODNI
Odgłos strzałów i włączonych sygnałów alarmowych postawił na nogi całą dyżurującą załogę więzienia karnego przy ul. Rakowieckiej (17 osób) oraz mieszkańców sąsiedniego bloku, zajmowanego przez około 80 etatowych dozorców (tak wówczas określano dzisiejszych funkcjonariuszy zakładów karnych – przyp. J.Pac.) wraz z rodzinami. Inspektor więzienia Marceli Dąbrowski oraz starszy dozorca Zdzisław Szperlak powiadomili policję i pogotowie ratunkowe. Wydali też polecenie sprawdzenia wszystkich pomieszczeń więziennego gmachu:
zarówno aresztanckich cel, jak i gospodarczych zakamarków. Nic podejrzanego jednak tam nie stwierdzono.
Wkrótce ul. Rakowiecka zaroiła się od policjantów różnych szarż. Nic w tym dziwnego, gdyż tak bestialskiego mordu – i to pod dachem zakładu karnego, którego osadzeni znajdowali się pod stałym nadzorem – nikt się nie spodziewał. Co prawda próby ucieczek z mokotowskiego więzienia karnego notowano już wcześniej, ale żadna z nich nie skończyła się taką masakrą.
Na miejsce zbrodni przyjechał podinsp. Wiktor Ludwikowski, komendant stołecznej policji, wcześniej szef Centralnej Służby Śledcze KG PP (ówczesnego CBŚ – przyp. J.Pac.), a ekipę techników kryminalistycznych, zabezpieczających dowody zbrodni, nadzorował sam naczelnik Urzędu Śledczego w Warszawie podinsp. Maurycy Sonenberg. On też, z racji zajmowanego stanowiska, pokierował śledztwem.
Pierwsze jego dyspozycje dotyczyły ustalenia przebiegu zdarzeń oraz osób w nich uczestniczących. Stwierdzono, że uciekinierami z mokotowskiego zakładu karnego byli czterej groźni kryminaliści, sprawcy bandyckich napadów i rozbojów z bronią w ręku. Dwóch pochodziło z Piotrkowa Tryb.: 25-letni Antoni Dębisz (albo Dembisz), piekarz z zawodu, skazany na 10 lat pobytu za kratami (do odsiadki pozostało mu jeszcze 8 lat) oraz 21-letni Stanisław Roszkowski, rzeźnik z 15-letnim wyrokiem (do końca kary 12 lat). Pozostali dwaj uciekinierzy byli także piekarzami: 22-letni Aleksander Dubeńko (niektóre źródła podają nazwisko Dydeńko – przyp. J.Pac.) pochodził z Zawiercia, skazany na bezterminowe więzienie (dożywocie), zdążył odsiedzieć dopiero 4 lata, oraz 28-letni Franciszek Nowicki z Tyszkowa, gm. Zboroń, z 15-letniego wyroku odsiedział 4 lata.
ZNIKNĘLI BEZ ŚLADU
Kto zaplanował tę ucieczkę – nie wiadomo. Z pewnością jednak musieli się dobrze do niej przygotowywać i utrzymać swój zamiar w tajemnicy. Być może na pomysł ucieczki wpadł któryś z nich, zauważając drabinę w pomieszczeniu gospodarczym piekarni. Bez niej nie sforsowaliby wysokiego więziennego muru. Musieli tez podjąć decyzję, że będą działać bez skrupułów, likwidując wszystkich, którzy staną im na drodze. Najłatwiej było odpowiedzieć na pytanie, dlaczego na ucieczkę wybrali datę z 21 na 22 kwietnia. Była to wówczas noc z soboty na niedzielę, kiedy na zmianie pozostawały tylko cztery osoby. W pozostałe dni w piekarni pracowało pod nadzorem 21 więźniów.
Przeskoczywszy mur, uciekinierzy zniknęli bez śladu, co nasuwało logiczne przypuszczenie, że musieli mieć wspólników i z ich pomocą szybko oddalili się z Mokotowa, a może i z Warszawy. Zarządzona za nimi policyjna obława, w której uczestniczyli funkcjonariusze ze wszystkich stołecznych komisariatów i podwarszawskich posterunków, z wykorzystaniem dostępnych środków transportowych (w tym rowerów i koni), trwała kilkanaście godzin. Penetrowano zwłaszcza rejony południowo-zachodnie od Warszawy (Piaseczno, Raszyn, Ożarów) oraz dzielnice peryferyjne (Rakowiec, Wola, Jelonki), ale bez rezultatu.
Dopiero we wtorek, 24 kwietnia, z posterunku PP w Raszynie wpłynął meldunek, że nad ranem na zagrodę jednego z rolników we wsi Młochowo dokonano bandyckiego napadu. Czterech młodych napastników sterroryzowało domowników bronią, skrępowało ich, a następnie przetrząsnęło dom. Bandyci zrabowali nieco gotówki oraz ubrania gospodarza, w które się od razu przebrali, po czym zbiegli. Podane przez poszkodowanego rysopisy sprawców wskazywały na poszukiwanych zbiegów. Jednak na ich trop nie natrafiono. Jak się później okazało, bandyci dotarli do Koluszek i tam postanowili się rozdzielić. Uznali, że w pojedynkę łatwiej im będzie poruszać się po kraju i schodzić policji z drogi.
SZCZĘŚCIE NIE TRWA WIECZNIE
Pierwszy przekonał się o tym Antoni Dębisz, który po rozstaniu z kompanami ruszył na południe kraju z zamiarem przekroczenia granicy z Czechosłowacją. W tym celu zawitał do Bielska, wyrobił sobie fałszywy paszport na nazwisko Henryka Jezierskiego i czekał na dogodny moment do przekroczenia granicy. Wpadł jednak podczas kontroli jednej z melin, kiedy w Wydziale Paszportowym zweryfikowano jego dokumenty. Przewieziony do Warszawy potwierdził swoją prawdziwą tożsamość, szczegółowo opisał przebieg zdarzeń w mokotowskim więzieniu, ale do winy się nie przyznał, wskazując na swych kompanów jako sprawców mordu. Prokuratura była jednak innego zdania i w przygotowanym akcie oskarżenia przypisała mu współudział w zbrodni.
20 września 1923 r. Antoni Dębisz stanął przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Rozprawie przewodniczył wiceprezes SO Jan Gumiński, członkami składu orzekającego byli sędziowie: Kozakowski i Laskowski. Oskarżał podprokurator Herman. Wyrok: kara śmierci przez rozstrzelanie, był do przewidzenia nie tylko dla licznie zgromadzonej publiczności, ale pewnie też i dla samego oskarżonego, bo – jak zauważył reporter „Kuriera Warszawskiego” – żadnego wrażenia na skazanym nie wywarł. Sprawozdawca stołecznej gazety dodał jeszcze: Dębisz głośno pocieszał się, że służy mu jeszcze „harpelacja” i że w dalszym ciągu „hadwokatów” do sprawy swojej wzywać nie będzie.
Z pewnością i tak niewiele by mu pomogli, bo za potrójne zabójstwo trzech urzędników państwowych podczas wykonywania przez nich służbowych obowiązków nie mogło być wówczas innej kary, jak rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny. I tak też się stało.
EPILOG
Podobno taka sama kara spotkała 28-letniego Franciszka Nowickiego. Tak twierdzą uczestnicy internetowego forum historycznego (www.historycy.org), którzy wywołali w sieci temat „Więziennictwo w II RP”. Według ich wiedzy, [Nowicki] został wkrótce zatrzymany przez policję i wyrokiem sądu skazany na karę śmierci. Wyrok został wykonany. Pozostali [bandyci] również nie cieszyli się długo wolnością. Roszkowski zbiegł do ZSRR, gdzie został zabity podczas napadu, natomiast Dubieńko zginął w czasie przestępczych porachunków.
Nie znalazłem, niestety, nigdzie oficjalnego potwierdzenia tej informacji. Natomiast w wydanej w 2004 r., z okazji stulecia istnienia mokotowskiego zakładu karnego, monografii pt. Więzienie mokotowskie. Historia i teraźniejszość (pod red. Marii Gordon), mgr Włodzimierz Orlikowski (pracownik tego zakładu), przytacza nieco inną wersję finału samouwolnienia się więźniów w kwietniu 1923 r.: Ucieczka powiodła się jedynie jednemu z więźniów, który uciekł do ZSRR. Z pozostałych uciekinierów jeden został zamordowany przez kolegów, a dwóch schwytano i skazano na karę śmierci. Która wersja jest bliższa prawdy – trudno osądzić.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, zdj. SW