Krwawy Stolorz
Groźny bandyta, który każdy swój występ znaczył wielką kałużą krwi, aż sam w niej legł, trafiony kulami policji – takie epitafium ukazało się w gazetach w końcu września 1923 r., po śmierci Jana Stolorza, niespełna 30-letniego bandyty z Szopienic, który przez dwa lata terroryzował ludność Górnego Śląska, drwiąc sobie z policji
Podobno obawiano się nawet głośno wypowiadać jego nazwisko, aby nie kusić losu. Był okrutny od zawsze, nie znał litości ani dla swych ofiar, ani członków bandy, którym przewodził. Jego bezwzględność i okrucieństwo nie ograniczały się do zwykłego zabijania przy użyciu broni palnej. Aby wymusić oddanie gotówki lub biżuterii, zdolny był do najcięższych tortur, z przypalaniem włącznie. Tak samo postępowali jego ludzie. Ci, którzy go znali, twierdzili, że miał w sobie coś z jastrzębia, który uderza nagle i błyskawicznie, a potem równie szybko znika, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.
POSTRACH Z „WILHELMINY”
Janek Stolorz (niektóre źródła przedstawiają go jako Stolarz) pochodził z ubogiej rodziny robotniczej, zamieszkującej peryferyjną dzielnicę Szopienic, zwaną Wilhelminą. Nie była to oaza spokoju. Napady i pobicia były tu czymś zupełnie normalnym. Obowiązywało prawo pięści, którego kodeks młody Stolorz przyswoił sobie bardzo szybko, stając się postrachem miasteczka.
Wychowywała go tylko matka. Ojciec przepadł gdzieś na froncie I wojny światowej i do domu już nie wrócił. Jako nastolatek Stolorz poznał więc uroki beztroskiego życia i łatwych pieniędzy pochodzących z napadów i kradzieży. Poznał też mroczne cele policyjnych aresztów, których nie sposób było uniknąć, żyjąc ciągle na bakier z prawem. Z czasem jednak stał się ostrożniejszy. Do szedł do wniosku, że nie warto ryzykować wolności dla drobnych łupów zdobywanych w ciemnych ulicach na przypadkowych przechodniach czy osiedlowych sklepikarzach. Zaczął dokładnie planować swoje skoki, wybierając ofiary wśród ludzi majętnych. W tym celu stworzył na Śląsku rozległą sieć konfidentów i paserów, którzy za nie wielkie kwoty do starczali mu niezbędnych informacji oraz szybko, pewnie i bez śladu potrafili zrabowany łup spieniężyć i wywieźć w inne rejony kraju. Uprzedzali go też o wymierzonych przeciwko grasującym bandom działaniach policji, organizowanych zasadzkach i w ogóle o podejrzanej aktywności służb mundurowych.
Długo trwało, nim policja woj. śląskiego wpadła na trop Stolorza i rozpracowała strukturę bandy. Jak wykazało śledztwo, pierwsze napady z jego udziałem odnotowano już w 1921 r., ale nie łączono ich jeszcze z osobą watażki z Szopienic. Tym bardziej że bandyci początkowo starali się nadać swym akcjom charakter ideowej walki o Śląsk. Szybko jednak wyszło na jaw, że to fikcja, a grabieże, napady i mordy to ich sposób na życie.
Największą aktywność banda Stolorza przejawiała pod koniec1922 r. i przez cały rok 1923. Liczyła wówczas przeszło sześćdziesięciu dobrze zakonspirowanych członków, o których istnieniu wiedział tylko herszt i jego dwóch zaufanych pomocników, jego zastępców. Byli to: Rudolf Chmura z Szopienic, drugi „mózg” bandy, człowiek zdecydowany na wszystko, oraz Jan Swoboda – typowy „mięśniak”, obdarzony nie przeciętną siłą fizyczną, ale mizernym intelektem.
POTYCZKA W TEATRZE
Stolorz dowodził swoją armią silną ręką, wzorując się na amerykańskiej mafii. Nikogo (oprócz swych zastępców) nie wtajemniczał w przestępcze plany, żądał natomiast od swych ludzi bezwzględnego posłuszeństwa. Do każdej akcji osobiście ustalał skład grupy bojowej, dokładnie instruując bandytów i rozdzielając im role. Za każdym razem skład tych grup był inny. Po wykonaniu zadania po bandytach ślad ginął. Miało to swój sens. Stolorz chciał bowiem jak najdłużej zachować anonimowość. Nie zawsze się to jednak udawało. Dzięki temu policyjne kartoteki stawały się coraz bogatsze, a krąg wokół bandy Stolorza stale się zacieśniał.
Przełomowy dla losu bandy był zuchwały napad na mieszkanie bogatego kupca Steinitza w centrum Katowic. 28 stycznia 1923 r. sześciu młodych ludzi z pistoletami w rękach podstępem dostało się do środka. Grożąc użyciem broni, zażądali od gospodarza otwarcia sejfu oraz oddania kosztowności i pieniędzy. Przerażona rodzina nawet nie pomyślała o oporze. Steinitz szybko oddał bandytom 6 mln marek w gotówce, całą biżuterię i kosztowną garderobę. Dopiero po wyjściu napastników wszczął alarm. Przypadkowy przechodzień, który ruszył na pomoc ofiarom napadu, bez skrupułów został przez bandytów za strzelony na klatce schodowej.
Powiadomiona o zdarzeniu policja wszczęła energiczne śledztwo. Aresztowano nawet kilku podejrzanych, ale Steinitzowie nie rozpoznali w nich swoich prześladowców. Przypadek jednak sprawił, że kiedy kilka tygodni później, 6 marca, wybrali się całą rodziną do Teatru Miejskiego, dostrzegli wśród publiczności dwóch bandytów, którzy brali udział w napadzie. Zmieniły ich nieco gustowne garnitury i krawaty, ale twarze pozostały te same. Steinitzowie byli tego pewni.
Steinitz dyskretnie podszedł do będących na służbie dwóch funkcjonariuszy z I Komisariatu Policji, informując o swym spostrzeżeniu. Posterunkowi Wincenty Kurpas i Karol Jasik postanowili natychmiast ich aresztować, nie powiadamiając nawet dyżurnego. Kiedy w teatralnym foyer zbliżyli się do nieznajomych mężczyzn prosząc o okazanie dokumentów, ci błyskawicznie wyciągnęli rewolwery, pociągając za spust. Post. Kurpas zginął na miejscu, Jasik został ciężko ranny. Bandyci spokojnie wyszli z teatru. W szatni pozostały jedynie ich palta.
Katowicka „Gazeta Robotnicza” skomentowała całe zdarzenie krótko i ironicznie: Pierwsze starcie policji oko w oko z bandytami skończyło się dla policji niefortunnie.
ZASADZKA
Bandyci zdołali uciec, jednak wolnością cieszyli się tylko dwa dni. W teatrze zostali bowiem rozpoznani przez dwie tancerki, które natychmiast powiadomiły o tym policję. Jak się okazało, młodzi bandyci zalecali się do nich, podając się za inżynierów górniczych. Komisarz Barnert, szef katowickiego urzędu śledczego, postanowił wykorzystać ten fakt do zorganizowania na bandytów zasadzki. Tancerki przystały na jego prośbę, umawiając się z rzekomymi inżynierami na spotkanie we czwartek, 8 marca, o godz. 19.00 na ul. Warszawskiej, przed teatrem.
Miejsce spotkania zabezpieczono kilkunastoma agentami śledczymi oraz całym plutonem funkcjonariuszy mundurowych, którzy zajęli wyznaczone stanowiska. O umówionej porze, kiedy po kurtuazyjnych powitaniach obie pary ruszyły w kierunku pobliskiej restauracji, kierujący akcją ujęcia bandytów kom. Jonderko dał sygnał st. post. Michałowi Łapawie, aby ruszył za nimi. Przy wymijaniu wywiadowca miał obezwładnić któregoś mocnym uderzeniem kolbą pistoletu w głowę, aby wziąć go żywcem. Udało mu się powalić jednego na chodnik, drugiego już nie zdążył dosięgnąć. Bandyta o ułamek sekundy szybciej pociągnął za spust, zabijając policjanta, po czym rzucił się do ucieczki.
W tym samym momencie powalony na ziemię bandyta odzyskał świadomość i znienacka wyciągnął ukryty w kieszeni pistolet. Nim go unieszkodliwiono, zdołał ciężko ranić kom. Barnerta. Zabitym okazał się Jan Swoboda, notowany w policyjnych kartotekach bandzior, utrzymujący bliskie kontakty z katowickimi kryminalistami, m.in: Stolorzem, Chmurą, Golusem, Guszkowskim i Gołaszczykiem.
Tymczasem zabójca st. post. Michała Łapawy wbiegł do pobliskiej bramy i ukrył się w zakamarkach podwórza. Mając przy sobie dwa rewolwery i sporo amunicji, bronił się przeszło godzinę. Nie chciał się poddać, wybrał śmierć niż policyjną kulę. Jak się okazało, był to Antoni Golus, także kompan Stolorza.
KONIEC KRWAWEGO WATAŻKI
Bilans dwóch marcowych potyczek z bandytami w centrum Katowic był dla śląskiej policji tragiczny. Zginęło dwóch funkcjonariuszy, kilku było rannych. Zginęło też dwóch bandytów, ale pozostali nie mieli wcale zamiaru składać broni. Z jeszcze większą determinacją napadali, rabowali i zabijali. Tyle że poza Katowicami. Mimo że przestali troszczyć się o zachowanie anonimowości i ograbione, maltretowane ofiary bez trudu rozpoznawały ich na policyjnych zdjęciach, bandyci nadal byli nie uchwytni i szykowali kolejne zbrodnie.
Po napadzie na dom rzeźnika Kotyrby w Janowie w maju 1923 r. odnotowano kolejne bestialskie najścia na rodzinę Przybyłów w Rodzeniu, Figlów w Mysłowicach, handlarza bydłem Habrykę w Szopienicach, kupca Walczuka w Mysłowicach, zabójstwa kantyniarza Jauernika z kolonii Zuzanna i Alojzego Jelonka w Szopienicach, który miał nie szczęście być podobny do wywiadowcy policji Linola, postrzelenie mieszkańca Szopienic Ślusarczyka, który nie chciał się wylegitymować bandycie, rozboje na Antonim Skowronie w Szopienicach i na Magnusie Markusie w Katowicach.
Prowadzący śledztwo komisarze Barnert i Jonderko nie mieli wątpliwości, że bezkarność bandytów nie była dziełem przypadku. Zmowa milczenia, z jaką się spotykali wśród ludności, wynikała głównie ze strachu przed bezwzględnością bandytów i przed donosicielami współpracującymi z bandą. W tej sytuacji kom. Barnert raportował do swych przełożonych, by wzmocnili kadrowo jednostki terenowe policji oraz wyasygnowali dodatkowe fundusze na rozbudowę własnej sieci informatorów.
Jak słuszne były to postulaty, przekonano się już wkrótce. 15 września jeden z nowo pozyskanych konfidentów uzyskał informację o przygotowywanym napadzie na kasę skarbową w Pszczynie i o kryjówce bandytów w suterenie sąsiedniej kamienicy. Na miejsce niezwłocznie wysłano oddział policji, który otoczył budynek, przygotowując się do ataku. Ponieważ na wezwania do opuszczenia pomieszczeń nikt nie odpowiadał, st. przod. Galbas mocnym kopnięciem otworzył drzwi. Z wewnątrz posypały się strzały. Ciężko ranny policjant padł w progu. Jego koledzy gradem ognia zasypali wszystkie okna kamienicy. Kanonada trwała kilkanaście minut. Przerwał ją nagle głośny wybuch granatu. Któryś z bandytów cisnął go w okno, chcąc wykorzystać moment eksplozji na ucieczkę. Poderwał się nawet do skoku, by za sekundę paść bez życia na podłogę. Dosięgły go policyjne kule. Tym bandytą okazał się Jan Stolorz. Tym razem szczęście mu nie dopisało.
SĄDOWY EPILOG
Po śmierci Stolorza jego banda przestała istnieć. Kilka miesięcy trwało jeszcze wyłapywanie niedobitków, ustalanie paserów i osób, które pomagały bandytom terroryzować mieszkańców Górnego Śląska. 18 listopada 1924 r. wszyscy stanęli przed Sądem Okręgowym w Katowicach. W sumie 40 osób, w tym 7 kobiet. Sam herszt i jego zastępcy nie doczekali procesu – zginęli w potyczkach z policją. Winy pozostałych zostały udowodnione. Na dożywocie skazany został Kajetan Guszkowski. Kary od 5 do 15 lat ciężkiego więzienia otrzymali: Jan Frank, Tomasz Czyż, Jan Orzęgowski, Konrad Gołaszczyk i Helena Paluchówna. Pozostali, którzy nie brali bezpośredniego udziału w napadach lub nie obciążały ich zeznania ofiar, potraktowani zostali łagodniej.
Źródło: BEH-MP KGP/JP, zdj. „Tajny Detektyw”