Korzenie saskie, serce polskie
Tradycje rodu Schuchów w Polsce sięgają czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego. Potomkowie słynnego Jana Christiana Schucha, który przebudowywał Łazienki Królewskie, zapisali się na trwałe w dziejach Polski i Warszawy w każdym pokoleniu. Jego praprawnuk był komendantem szkoły policyjnej w Mostach Wielkich, a praprawnuczka znaną harcerką i działaczką społeczną.
– Dzisiaj nie mogę się z panem spotkać, ponieważ przychodzi do mnie uczeń na lekcję francuskiego – słyszę w słuchawce telefonu. – Możemy umówić się w przyszłym tygodniu. Lekcje francuskiego? – myślę. – Przecież moja rozmówczyni ma ponad 90 lat, co tu jest grane? Za tydzień wchodzę do skromnego pokoiku w wieżowcu na Saskiej Kępie. Pani Zofia Schuch-Nikiel wyjmuje zdjęcia, na stoliku ląduje filiżanka herbaty, a wspomnienia płyną rzeką tak ogromną, że można by je publikować w odcinkach.
INTENDENT KRÓLEWSKI
– Najbardziej znany mój przodek to Jan Christian Schuch, który przyjechał do Polski z Drezna, mając dwadzieścia trzy lata – Pani Zofia zdejmuje z półki książkę biograficzną, rozkłada zdjęcia i cierpliwie tłumaczy genealogię rodziny. – Jego ojciec był nadwornym architektem elektora saskiego, a on przyjechał do Rzeczypospolitej zakładać ogrody, projektować aleje.
Jego dziełem był ogród w Dęblinie i park pałacowy w Pęcicach. Jan Christian został wkrótce intendentem ogrodów królewskich. Razem z Merlinim i Kamsetzerem przebudowywał dla Stanisława Augusta Łazienki. Zaprojektował także osie architektoniczne w postaci placów gwiaździstych – dziś są to warszawskie place: Unii Lubelskiej i Zbawiciela. Właśnie w tym rejonie, naprzeciwko letniej siedziby króla, rodzina Schuchów dostała majątek, później skonfiskowany przez władze carskie za udział syna Jana Adolfa Grzegorza w powstaniu listopadowym. Dziś w tym rejonie jest ulica Szucha (urzędnicy przyjęli polską pisownię niemieckiego nazwiska).
Adolf Grzegorz Schuch był także wice prezydentem Warszawy, pracował m.in. przy wznoszeniu Teatru Wielkiego. Kolejni potomkowie: Adolf Wiktor i Florian Ludwik również zdobyli techniczne wykształcenie. Syn pierwszego Stanisław był specjalistą od hodowli koni, syn Floriana Jan skończył m.in. Szkołę Główną im. Wawelberga i Rottwanda.
KU CHWA LE RZECZYPOSPOLITEJ
W 1911 r. Jan Schuch zdobył dyplom inżyniera budowy maszyn na Politechnice w Frankenhausen i zaczął pracować w Biurze Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie. W 1912 r. urodził mu się syn Tadeusz, a cztery lata potem córka Zofia, moja rozmówczyni.
Gdy pojawiła się nadzieja na niepodległość, Jan Schuch wstąpił do Straży Obywatelskiej, przekształconej wkrótce w Milicję Miejską. Działał także w Polskiej Organizacji Wojskowej. W 1920 r. jako ochotnik brał udział w obronie Warszawy. Ranny trafił do szpitala. Po wykurowaniu zgłosił się do służby w Policji Państwowej. Dyplomy techniczne schował do szafy, bo, jak mówi jego córka, chciał, aby w wolnej Polsce każdy jej obywatel był bezpieczny, bez względu na pochodzenie, wyznawaną religię czy poglądy. To była jego idea.
Początkowo pracował w linii, ale już w 1925 r. został komendantem Głównej Szkoły Policyjnej w Warszawie. Rok potem był zastępcą komendanta stołecznego.
– Ojciec zawsze był apolityczny – mówi Zofia Schuch-Nikiel. – Może dlatego nie był zbyt wygodny dla kierownictwa. Wiadomo było, że jak jakaś akcja przebiega pod nadzorem Schucha, to będzie zrobiona profesjonalnie i z wyczuciem. Ojciec wzbraniał się przed używaniem policji do celów politycznych.
Jan Schuch jest autorem książki „Jakim powinien być policjant”, wydanej w 1929 r. nakładem Gazety Administracji i Policji Państwowej. W 1927 r. awansował na podinspektora, a w 1936 na inspektora. Został wtedy komendantem Szkoły Policji w Mostach Wielkich. Przed wybuchem wojny ściągnięto go do Komendy Głównej PP w stolicy.
NARTY, KONIE I NOŻE
– Ojciec poza służbą też był bardzo ciekawym człowiekiem – uśmiecha się pani Zofia. – Z zapałem uprawiał gimnastykę. Potrafił na przykład do mieszkania wchodzić po schodach na rękach albo ćwiczyć stójkę na balustradzie balkonu. W każdej wolnej chwili jeździł konno. Był jednym z pierwszych narciarzy w Polsce. Razem z generałem Mariuszem Zaruskim penetrował tatrzańskie jaskinie. W jednej z nich odkryli czaszkę niedźwiedzia jaskiniowego, która do tej pory jest w muzeum w Zakopanem. Pasja żeglarstwa ujawniła się u niego już bardzo wcześnie.
Jeszcze przed założeniem rodziny postanowił objechać świat. Pewnego dnia wyszedł z domu i wrócił po roku. Nie mając wtedy innych możliwości, pojechał nad morze i zaciągnął się na rosyjski statek jako chłopak do mycia pokładu. W pierwszym egzotycznym kraju okazało się, że tylko on jest w stanie porozumieć się z obsługą portu i tubylcami. Awansował na tłumacza i przyuczał się do obsługi urządzeń okrętowych. Nauczył się wtedy od marynarzy wielu rzeczy – na przykład rzucania nożem. Potem, my, dzieci, też musiałyśmy wszystko to umieć. Przed szkołą przynamniej godzinę jeździłam konno i rzucałam nożem. Potem telefonowałam do ojca, mówiłam, jakie przeszkody brałam, jak celnie rzucałam i dopiero mogłam iść na lekcje. Brat brał udział w regatach na Wiśle. Zimą wszyscy jeździliśmy na narty.
MOTOCYKLEM PO EUROPIE
Niespokojna dusza obudziła się także w pani Zofii. Przygoda nęciła ją od zawsze. Pewnie dlatego tak szybko i bez granicznie wchłonęło ją harcerstwo. Do organizacji wstąpiła podczas nauki w Gimnazjum im. Królowej Jadwigi przy pl. Trzech Krzyży w Warszawie. Była zastępową, potem przyboczną. Z rozrzewnieniem wspomina zloty, obozy i rajdy.
– Harcerstwo stawiało wysokie wymagania, a to odpowiadało zarówno mnie, jak i moim rodzicom – mówi. Na studia wyjechała do Antwerpii, a gdy w tej części Belgii zaczął obowiązywać język flamandzki, przeniosła się na uniwersytet do Liége. To podczas studiów młoda Polka zaczęła uczyć cudzoziemców języka francuskiego. W każde wakacje, zamiast wracać do kraju, zwiedzała Europę. Po pierwszym roku autostopem, potem kupiła sobie motocykl FN 350, na którym przejechała kontynent wzdłuż i wszerz. Aby nauczyć się niemieckiego, pojechała na wakacje do Niemiec, aby podszlifować angielski, zatrudniła się jako pomoc w domu angielskim.
W Liége nawiązała kontakt z polskimi harcerzami. Swoją „efenką” odwiedzała kolonie polskich górników w Belgii. Harcerze prowadzili wśród dzieci naukę języka polskiego, historii, organizowali obozy w Polsce.
W 1939 r. obroniła dyplom na Wydziale Ekonomiczno - Konsularnym Uniwersytetu w Liége i rozpoczęła starania o pracę w konsulacie polskim w Australii.
– W sierpniu byłam w Londynie – wspomina Zofia Nikiel. – Wszyscy mówili, że wojna tuż, więc zamiast do Australii pojechałam do Polski. Przypłynęłam ostatnim statkiem, który przepuszczono przez Kanał Kiloński. Był koniec sierpnia, gdy z motocyklem wysiadłam w Gdyni. I zamiast jechać prosto do Warszawy, postanowiłam zobaczyć, jak wygląda granica z Prusami Wschodnimi w przededniu wojny. Kobieta na motocyklu, z niemieckim nazwiskiem, z paszportem ważnym na cały świat... oczywiście, że mnie zatrzymano i wzięto za szpiega. Porucznik na granicy był nieprzejednany. Spędziłam noc w jakieś komórce. Pomógł dopiero telefon do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tam już mnie znali, bo robiłam im trochę kłopotów, nie zawsze mając na czas wizę podczas moich wojaży. Odpowiedzieli krótko: „O, to ta wariatka już jest w Polsce, może pan ją spokojnie wypuścić. O wszystko można ją posądzać, ale szpiegiem na pewno nie jest”.
Harcerka na motorze ruszyła w dalszą drogę. Zdążyła jeszcze zobaczyć się z ojcem.
DOBRO ZAWSZE WRACA
Jan Schuch w pierwszych dniach września dostał rozkaz ewakuacji z rządem. Nie przekroczył jednak granicy. Znany w województwie lwowskim próbował ratować policjantów, którzy ciągnęli w te rejony. Po 17 września pod Tarnopolem wpadł w ręce sowieckie.
– Przez długi czas jedyną wiadomością o ojcu była relacja jego kolegi o aresztowaniu, a potem kartka z krótkim zdaniem „Jadę na Wschód” – nie kryje wzruszenia córka komendanta szkoły. – Musiał ją wyrzucić podczas transportu, a ktoś znalazł i przesłał pocztą. Dopiero po wojnie dotarła do mnie opowieść jednego z więźniów twierdzy dniepropietrowskiej, który wydostał się z ZSRR z armią Andersa. Ów oficer wojska siedział w więzieniu i razem z towarzyszami niedoli uskarżali się na warunki panujące w twierdzy. Dozorca powiedział im „wy nie macie na co narzekać, tu jeden od was siedzi na najniższym poziomie, w celi wykutej w skale, bez dostępu światła, śpi na ziemi, niewolno do niego wchodzić, możemy tylko raz dziennie przez szparkę podać mu wodę i kawałek chleba, on mógłby się skarżyć...”.
Pewnego dnia strażnik przyszedł do tych oficerów i powiedział – „no, wreszcie ten biedak umarł”. Dopiero wtedy, pod przysięgą, wyjawił, że był to wysoki rangą oficer policji Jan Schuch. Ta wiadomość przez Argentynę dotarła do mnie już za czasów PRL.
Nazwisko Schuch pojawiło się, gdy światło dzienne ujrzały listy katyńskie. Insp. Schuch figurował na liście ofiar obozu ostaszkowskiego. Dochodzenie do prawdy trwało bardzo długo.
– Ojciec zachorował w drodze na Wschód, osadzono go w Dniepropietrowsku, ale Sowieci nie skreślili go z listy transportowej – mówi pani Zofia. – Gdy Ukraina odzyskała niepodległość, napisałam do prokuratury, czy nie mają jakichś wiadomości o moim ojcu.
Okazało się, że Ukraińcy odnaleźli akta, przeprowadzili rewizję procesu, uznali, że władze ZSRR niesłusznie oskarżyły Jana Schucha o próbę obalenia ustroju i pośmiertnie zrehabilitowali. Zofia Nikiel napisała z kolei prośbę o wskazanie miejsca pochówku ojca. Okazało się jednak, że więźniowie twierdzy chowani byli w bezimiennych mogiłach i dziś trudno dojść, gdzie spoczywają szczątki komendanta szkoły w Mostach Wielkich.
– Ojciec miał jasne reguły, których zawsze przestrzegał – wspomina pani Zofia. – Był wymagający w stosunku do siebie i do nas. Od naszych najmłodszych lat uczył nas dyscypliny, ale jako główną zasadę wyznawał pomoc innym. Uczył nas, że nie wolno nam czekać, aż ktoś zwróci się do nas o pomoc, tylko sami musimy wychodzić z inicjatywą. „Musisz mieć oczy szeroko otwarte i działać” powtarzał. I nigdy nie czekaj, żeby ci ktoś powiedział „dziękuję”, żeby się odwdzięczył. Po prostu pomagaj. Dobro zawsze wraca, często w najmniej oczekiwanej chwili. Zawsze kierowałam się tą zasadą i zawsze się ona sprawdzała. Do mojego ojca dobro chyba jednak na końcu nie wróciło...
HARCERKA, SZOFER, WĘDROWNICZKA
Dziejami życia córki przedwojennego policjanta można by zapełnić opasłe tomisko. Wspomnijmy więc tylko pokrótce, że pani Zofia zdążyła wziąć udział w kampanii wrześniowej – jako sanitariuszka i szofer jednego z oddziałów, który przebił się z bitwy nad Bzurą i walczył w obronie Warszawy.
Od jesieni 1939 r. zaangażowana była w harcerską służbę sanitarną. W przewidywaniu wojny harcerstwo żeńskie powołało w 1938 r. Pogotowie Harcerek, które nałożyło obowiązek, aby wszystkie dziewczęta mające ukończone 16 lat w ciągu roku zdobyły dwie z czterech sprawności: sanitariatu, łączności, opieki nad żołnierzem i opieki nad dzieckiem. W momencie wybuchu wojny większość harcerek była przygotowana do niesienia pomocy.
Pani Zofia do 1942 r. była dzielnicową Śródmieścia Pogotowia Harcerek. Potem sanitariaty harcerskie weszły w skład Wojskowej Służby Kobiet AK, a Zofia Schuch-Nikiel została zastępcą referentki sanitarnej WSK dla Warszawy.
W konspiracji działali także jej brat Tadeusz oraz mama. Wszyscy walczyli w powstaniu warszawskim. Pani Zofia kierowała patrolami sanitarnymi. Po kapitulacji została w stolicy i jako pracownik PCK ewakuowała się dopiero pod koniec października wraz z ostatnim szpitalem.
Namierzona przez UB, że wypłaca żołd ludziom, którzy działali w służbie sanitarnej, została aresztowana. Symulując utratę pamięci i udając osobę niespełna rozumu, przy pomocy znajomego lekarza udało jej się wydostać z więzienia w Milanówku.
Przez długi czas pracowała w PCK, organizując transport dla powracających z obozów, robót i repatriantów. Potem przeszła do przedsiębiorstw technicznych. Ciągle spotykały ją kłopoty za działalność w podziemiu, ale ciągle też nie oczekiwanie ktoś wyciągał do niej rękę i pomagał. Dobro wracało. Później podjęła pracę w Instytucie Francuskim. Wychowując dzieci, udzielała lekcji z języka Moliera.
Wkrótce po wojnie starsze harcerki utworzyły nieformalną grupę „Wędrowniczki po zachodnim stoku”. Działały w ukryciu, organizowały szkolenia, pomagały harcerkom z terenów, które po 1945 r. znalazły się poza granicami Polski, pielęgnowały pamięć.
– Dziś jest nas co raz mniej i co raz mniej sprawnych – wzdycha 92-letnia Zofia Schuch-Nikiel. – Jest teraz jedenaście wędrowniczek, z czego tylko trzy, które mogą w każdej chwili działać. Reszta jest uzależniona od stanu zdrowia.
Źródło: Policja 997