Aktualności

Jan Stójkowski z Nowomalina

Data publikacji 10.12.2020

Kto nie zna historii i tradycji swoich przodków, nie jest godzien nosić swojego munduru Józef Piłsudski

Wędrując po Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu łatwo znaleźć kwaterę, na której postawiono pierwszy w Polsce pomnik poświęcony poległym funkcjonariuszom przedwojennej Policji Państwowej, Milicji Obywatelskiej i Policji. Jeśli przyjrzymy mu się z bliska, odkryjemy świeże wpisy wyryte na kamieniu obok smutno zapowiadających się nie zapisanych jeszcze pól. Dalej tablice z różnych okresów historii, aż do najstarszej w tym monumencie:

PAMIĘCI POLEGŁYCH POLICJANTÓW POLICJI

PAŃSTWOWEJ, KTÓRYCH PROCHY SPOCZĘŁY

W MIEJSCU ZŁOŻENIA

Jakie tajemnice skrywa ten napis? Co oznacza „miejsce złożenia”? Odpowiedź może być krótka, choć nie dla wszystkich oczywista. Jednym z takich miejsc są Kresy Wschodnie. Wielu ludzi już nie kojarzy Wrocławia, leżącego przecież na zachodzie Polski, z Kresami. A właśnie tam znajdują się korzenie większości wrocławian.

SŁUŻBA

Opowiem tu historię młodego człowieka, pełnego ambicji, nadziei, chęci budowania wspaniałej przyszłości. Opowiem też o losach jego rodziny. Przypomnijmy sobie historię.

Okres między pierwszą a drugą wojną światową to II Rzeczpospolita, odrodzone państwo polskie, powstałe na nowo po latach zaborów, państwo, które na nowo musi się zorganizować. Polacy cieszą się wolnością, tworzą od podstaw zręby nowej państwowości – nie bez trudności.

Jan Słójkowski, młody człowiek z centralnej Polski, wybrał zawód, a właściwie służbę – został policjantem. Wielu młodych ludzi czuło takie powołanie, chcieli służyć Polsce, chcieli bronić porządku i prawa. Jan był dumny ze swego wyboru, swą pracę chciał traktować jak misję, myślał o ideałach, a przy okazji czuł się tak wytwornie i dumnie w mundurze, na koniu.

Zaczął pracę od posterunku w Toruniu. Posada była dobrze płatna, miał mieszkanie i mógł zacząć myśleć o założeniu rodziny. Kraj się rozwijał i wszyscy patrzyli odważnie i z ufnością w przyszłość.

Niestety, służba nie drużba! Jan dostał przeniesienie służbowe na Kresy. Nie była to szczęśliwa nowina, czuł się jak na zesłaniu. Dla Jana, urodzonego w środku Polski, wschodnie ziemie były obce i nieprzyjazne. Musiał zrezygnować z życia, które tak dobrze zaczęło się układać.

Nie on jeden był w takiej sytuacji. Kresy potrzebowały sił porządkowych, bo nie radziły sobie w strefie przygranicznej. Potrzeba też było ludzi z różnych służb, różnych formacji. Młode państwo polskie odbudowywało swą kulturę, miasta i wsie, przemysł i oświatę – wszystko. Było to trudne zadanie, a sytuacja społeczna i polityczna nie była łatwa. Na Kresach Polski mieszkali Białorusini i Ukraińcy, którzy marzyli o własnym państwie. W dodatku częste były wypady nadgraniczne bolszewików, którzy napadali na polskie wsie. Dawni obywatele Rzeczypospolitej Obojga Narodów zostali również po drugiej stronie granicy i byli poddawani brutalnej depolonizacji.

Życie na Kresach, w regionach przygranicznych, było więc o wiele cięższe niż w centralnej Polsce, a rola policji jeszcze trudniejsza. Dlatego Jan napisał na odwrocie zdjęcia: „przeżywamy”. A może w podtekście chciał powiedzieć jeszcze coś więcej?

BRONIA

Lekarstwem na samotność i trudy była dla Jana Bronia. Poznał młodą, ładną dziewczynę, Kresowiankę – córkę leśniczego. Dała mu radość życia, czułość i rodzinną bliskość, której tak mu brakowało. Pobrali się w 1930 roku. Wkrótce urodziła im się córka Władzia, a po pięciu latach – Renia. Nie wiem dokładnie, czy Jan był komendantem tego posterunku – zdania w rodzinie są podzielone, ale to nie jest ważne. Miał pracę, którą lubił, dom, rodzinę i czuł się szczęśliwy.

W ich domu był dostatek. Bronia mogła pozwolić sobie na modne stroje, jedli dobrze, a nawet mieli służącą, opiekunkę do dzieci. Dom był duży, z ogrodem, dobrze wyposażony.

Sielanka rodzinna skończyła się, gdy Jan zachorował. W sierpniu 1939 r. trafił do szpitala. Prawdopodobnie w Truskawcu, choć i to nie jest pewne. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Nadszedł 17 września. W Nowomalinie Bronia patrzyła ze zgrozą, jak wszyscy policjanci z posterunku stanęli na baczność, przyjmując zwierzchnictwo nowej sowieckiej władzy. Wszyscy polscy policjanci zostali zaaresztowani i wywiezieni do obozów. Bronię zaalarmowała jednak sąsiadka – Ukrainka, która przyszła do niej nocą i kazała jak najszybciej uciekać. Ostrzegła Bronię, że rodziny policjantów przeznaczone były do wywózki na Syberię. Bronia uciekała nocą przez las, z małymi dziećmi. Dobrzy ludzie poradzili jej dotarcie do Janowej Doliny – wzorcowego polskiego osiedla przy kopalni bazaltu. Tam zamieszkała z córkami przy budynku szkoły, dostała pracę sprzedawczyni w miejscowej spółdzielni. W ogródku hodowała pomidory, przed domem kwiaty.

Tam dostała wiadomość o śmierci męża. Podobno został rozstrzelany, jak i inni pacjenci szpitala. Być może było inaczej – od lat próbuję się tego dowiedzieć. Może ktoś mi pomoże? Może kroniki policyjne wspominają o posterunku w Nowomalinie i o losach tamtejszych policjantów ?

Służba na Kresach przyniosła Janowi kilka krótkich lat szczęścia. Kto wie, jakby było, gdyby żył... Bronia nie raz mówiła, że Jan miał szczęście, że zginął na początku wojny i nie musiał przechodzić przez okropności, jakie przypadły w udziale jej i córkom.

Z WO ŁYNIA DO WROCŁAWIA

Janowa Dolina to jednak nie był dobry wybór. 23 kwietnia 1943 roku oddział UPA napadł na tę wieś i brutalnie wymordował większość mieszkańców. Bronia z dziećmi cudem ocalała. Ich losy to materiał na odrębną historię. Opowiem więc tylko w skrócie. Z Janowej Doliny trafiły do Kostopola, potem do Lwowa, następnie do Warszawy – ściągnęła je tam rodzina Jana i u nich się zatrzymały. Wkrótce wybuchło powstanie warszawskie.

Znów zły wybór.

Powstanie warszawskie rozdzieliło rodzinę na długo. Władzię powstanie zastało na Krakowskim Przedmieściu. Z dala od mamy i rodziny przetrwała piekło powstania, potem trafiła na wieś. Tam Bronia ją odnalazła. Zamieszkały w Krakowie u siostry Broni. Nie było tam jednak warunków na wspólne mieszkanie dwóch rodzin.

Bronia zdecydowała się na samodzielność. Słyszała o ziemiach zachodnich gotowych do zasiedlenia. Wyruszyła w podróż, znalazła mieszkanie i pracę we Wrocławiu, w hotelu Monopol, i tu zostały. Poznała przystojnego kelnera, który po ślubie zaopiekował się nią i córkami. To był mój dziadek Zygmunt, którego znałam i kochałam.

Po wojnie przyznanie się, że mąż czy ojciec był przedwojennym policjantem, było jak igranie z ogniem. Za bardziej błahe rzeczy było się przesłuchiwanym przez UB czy nawet szło do więzienia. Władzia i Renia miały więc surowo przykazane, by nie przyznawać się do tego. Oficjalnie w szkole podawały, że ich ojciec był urzędnikiem państwowym.

Co za paradoks historii! Zamiast być dumne z męża i ojca policjanta II RP, który był wówczas autorytetem i cieszył się zaufaniem i estymą wśród Polaków, musiały ukrywać jego zawód. Praca dziadka nawet w gronie znajomych czy rodziny zawsze była tematem tajnym, zakazanym nawet po wielu latach. Dlaczego? Babcia nie chciała mówić o szczegółach, jakby to była wielka tajemnica, która nie mogła jej przejść przez usta. A może Jan miał jeszcze tam jakąś inną funkcję do spełnienia? To już pozostanie zagadką.

***

Nie wiem, gdzie leży Jan. Bronia nauczyła córki modlić się za duszę ojca, a one nauczyły swoje dzieci, nas, pamięci o dziadku Janie. Rytuałem rodzinnym stało się stawianie zniczy na cmentarzu przed krzyżem dla bezimiennych zmarłych.

Kresowianka Bronia spoczęła we Wrocławiu. I tam, pod pomnikiem policjantów, cała rodzina zapala znicze, oddając hołd dziadkowi Janowi i jego zmarłym kolegom.

Źródło: Policja 997

Powrót na górę strony