Aktualności

Ocalony z zagłady

Data publikacji 11.12.2020

Ryszard Klachacz z dumą wkłada przedwojenną czapkę starszego posterunkowego. Ma 93 lata i jest najprawdopodobniej jedynym żyjącym policjantem ze Śląska, który ocalał z transportu do Ostaszkowa. Jego koledzy zginęli zamordowani na Wschodzie. Większość spoczywa w Miednoje. Groby innych wciąż czekają na odnalezienie.

Ryszard Klachacz jest pełnym wigoru staruszkiem, któremu energii mogliby pozazdrościć dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie. Gdy we wrześniu ub. r. na uroczystości nadania sztandaru Ogólnopolskiemu Stowarzyszeniu Rodzina Policyjna 1939 z Katowic pytano go, jak się odżywia, że zachowuje takie siły witalne, odpowiadał nie zmiennie: „Jak się odżywiam ? N O R M A L N I E”. Ryszard Klachacz został ojcem chrzestnym sztandaru stowarzyszenia skupiającego rodziny przedwojennych policjantów.

Ze swadą opowiada o służbie w przedwojennej Marynarce Wojennej, o przyjaciołach z rodzinnych Tychów, o pracy w Policji Województwa Śląskiego. Głos łamie mu się dopiero, gdy wspomina wojnę, sowiecką niewolę, ucieczkę i tułaczy powrót do domu.

CZAPKA

– Ocalałem, sam nie wiem jak – wyznaje. – Nigdy nie przestałem za to dziękować Bogu.

W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 r. w Komisariacie w Hajdukach Wielkich (Chorzów -Batory) nocną służbę pełnił 24-letni starszy posterunkowy Ryszard Klachacz. Czas był już niepewny, wojna wisiała w powietrzu, młody kawaler zastąpił kolegę, aby ten mógł jeszcze nacieszyć się żoną i dziećmi.

– Na tej służbie odebrałem telefonogram z Warszawy, że zaczęły się na loty na Polskę – wspomina. – Rano przyszedł komendant. Zarządzono ewakuację. W pierwszej kolejności ruszyli ci, którzy mieli rodziny. Samotni mieli jechać w drugim rzucie.

Ryszard Klachacz postanowił przed wyjazdem odwiedzić jeszcze rodziców w Tychach. Na kolei obowiązywał już wojenny rozkład jazdy. W domu nikogo nie zastał, wszyscy się ewakuowali. Na kuchni stał ugotowany obiad. Policjant usiadł przy rodzinnym stole, zdjął czapkę i zjadł przygotowany posiłek. Wychodząc w pośpiechu, zapomniał o nakryciu głowy. W ten sposób oryginalna policyjna czapka, przez wiele lat skrzętnie ukrywana w najdalszych zakamarkach pawlaczy, przetrwała do dziś.

– To była największa świętość w domu – mówi Elżbieta Klachacz, jedna z córek przedwojennego policjanta. – Jako dzieci zawsze chciałyśmy ją oglądać, ale mama dobrze jej pilnowała.

OBRAZEK

Po powrocie do Chorzowa Ryszard Klachacz zastał pusty komisariat. Zabrał służbowego psa Tasę, rower i zaczął gonić wycofujących się kolegów. Zaprawę miał dobrą, ponieważ przed wojną startował w amatorskich wyścigach kolarskich. Do dziś zachowały się pożółkłe dyplomy z tamtych lat.

Wrzesień 1939 roku był wyjątkowo upalny. Posterunkowy Klachacz pedałował w skwarze ile sił w nogach. Służbowy czworonóg początkowo dotrzymywał mu kroku, biegł przy rowerze, droga była jednak tak gorąca, że zaczęła parzyć go w łapy. Tasa jeszcze długi czas biegła rowem, powoli zaczęła zostawać w tyle, aż poddała się zupełnie.

Starszy posterunkowy w końcu dopadł grupę funkcjonariuszy ze Śląska, znalazł swojego komendanta, któremu... musiał oddać swój pojazd, bo jak żeby to wyglądało, że szeregowy jedzie rowerem, a przełożony maszeruje z buta.

Trasa ucieczki prowadziła m.in. przez Wiślicę. Tutaj w przyszkolnej piaskownicy Klachacz znalazł przybrudzony obrazek Matki Bożej. Nie znalazłszy właściciela, schował go i nie rozstawał się z nim aż do odzyskania wolności.

SKOK

Uciekająca kolumna dotarła do Sanu. Klachacz, w końcu były marynarz, znalazł w szuwarach barkę do przewozu żwiru. Znając ładowność łajby, zarządził, aby weszło na nią maksymalnie 150 ludzi. Gdy odbili już od brzegu, zobaczył znajomego naczelnika poczty z Chorzowa Jana Loskę z żoną, którzy prosili, aby zabrać także ich. Po drugiej stronie Klachacz znalazł ponton, którym wrócił po znajomego. W podzięce dostał od żony pocztowca trzy kury i koguta.

 – Zjedliśmy je w jednej z napotkanych wiosek – wspomina, patrząc gdzieś daleko przed siebie. – Okazało się, że wszyscy młodzi stąd uciekli. Weszliśmy do jakiejś opuszczonej chałupy, w środku był starzec z czwórką małych chłopców. Wszyscy od dawna nie jedli. Dzieciaki w nasze kury wpatrywały się jak małe wilczki, gotowe pożreć je na surowo. To była uczta dla nas wszystkich.

Policjanci dalej szli na Wschód. W nocy zostali okrążeni i wyłapani przez Sowietów. Klachacz trafił do transportu kolejowego, który z jeńcami ruszył na „Nieludzką Ziemię”. Wtedy ostatni raz widział Wincentego Bógdoła, kolegę ze szkolenia policyjnego. Przyrzekli sobie, że gdy któremuś z nich uda się wydostać, zawiadomi rodzinę drugiego.

Gdy Ryszard Klachacz poczuł, że pociąg zwalnia, postanowił uciekać. Razem z dwoma innymi policjantami wydostali się z wagonu i skoczyli. Posypały się strzały.

– Biegliśmy ile sił w nogach – opowiada, spuszczając na chwilę wzrok. – Nigdy tych policjantów już nie spotkałem, jeden był z Bierunia Starego, a drugi z Murcek. Ich pewnie postrzelono śmiertelnie, ja dostałem w nogę, uciekałem dotąd, aż straciłem przytomność. Ocknąłem się w szpitalu we Lwowie.

 MILATYN

Tutaj został opatrzony, potem trafił na ulicę. – Trzy dni byłem bez jedzenia – głos łamie mu się, a oczy wilgotnieją. – Chodziłem jak opętany, płakałem i zaklinałem: kamienie, obróćcie się w chleb, ale one się nie obróciły. Gdy trafiłem pod okienko, gdzie wydawano żywność, zostałem zdeptany przez innych. To było straszne. Zapłakałem za domem rodzinnym, gdzie za wsze był chleb. Tam poznałem jego wartość. Starzy ludzie, jak rozkrajają bochen chleba, to nożem robią na nim znak krzyża, a gdy kromka spadnie im ze stołu, to podnoszą i ze czcią całują. Chleb trzeba szanować.

Postanowił wracać do domu. Żeby przedostać się do części Polski okupowanej przez Niemców, trzeba było stanąć przed komisją graniczną. Wszyscy ostrzegali go, aby nie iść do rudej Rosjanki, bo tam kilkunastu dostało już odmowę. Ale on na przekór ustawił się właśnie do niej. „Dokąd idziesz ?” spytała. Klachacz po niemiecku odpowiedział, że wraca do Tychów. „Dokąd idziesz ?” powtórzyła. „Nach Tichau” padła odpowiedź. Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie, aż Klachacz nie wytrzymał i krzyknął „Do stu pierunów! Do Tychów!”.

– Siedział w komisji oficer niemiecki – wspomina przedwojenny policjant, a kąciki ust wyraźnie unoszą mu się w uśmiechu. – I ten Niemiec odezwał się nagle ze zniecierpliwieniem „Dejcie mu wreszcie ta przepustka, bo to ślonski pierun jest!”. I pozwolenie dostałem.

Tułaczka do domu była długa. Szedł m.in. przez miejscowość Milatyn, gdzie jest klasztor, będący celem pielgrzymek okolicznej ludności. Zastanawiał się, co ofiarować jako podziękowanie za ocalenie. W końcu jako wotum zostawił znaleziony w wiślickiej piaskownicy obrazek Matki Bożej. Do dziś powtarza modlitwę, która w chwilach trudnych przynosiła ukojenie: „O mój cudowny w Milatynie Boże! Niech mnie Twa łaska w potrzebie wspomoże!”.

KARTKA

Wracający do domu Klachacz nie zapomniał o obietnicy danej koledze ze szkoły policyjnej. Spod Sanoka wysłał kartkę do Marty Bógdoł, żony Wincentego. Napisał po niemiecku, że jest zdrowy i przebywa w radzieckiej niewoli. Podpisał się jego imieniem i nazwiskiem. Dla rodziny Wincentego ta przesyłka była ostatnią wiadomością o mężu i ojcu. Wiedzieli, że nie napisał jej sam Wincenty, bo przecież nie zrobiłby błędu we własnym nazwisku (Klachacz omyłkowo zmienił jedną literę). Zagadka wyjaśniła się dopiero w ubiegłym roku. Jan Bógdoł, aktor znany ze śląskich sag Kazimierza Kutza, miał dziewięć lat, kiedy we wrześniu 1939 r. ostatni raz widział ojca Wincentego. Na początku lat 90. dowiedział się, że rodziciela zamordowano w Kalininie (obecnie Twer), a ciało ukryto w masowych grobach w Miednoje.

Dopiero podczas przygotowań do uroczystości wręczenia sztandaru Rodzinie Policyjnej 1939 dowiedział się, kto 57 lat wcześniej przysłał kartkę jego matce z informacjami o ojcu.

– Tata był akurat w ogrodzie – przypomina sobie Elżbieta Klachacz, córka przedwojennego policjanta, która mieszka razem z ojcem. – Zadzwonił telefon. Byłam bardzo zdziwiona, bo pan Jan Bógdoł telefonował, aby podziękować za wiadomości o ojcu Wincentym, którego ponoć znał mój Tata. Poszłam do ogrodu i pytam: „Tato, znasz Ty Wincentego Franciszka Bógdoła?”, a on na to: „Pewnie, że tak, chodziliśmy razem do szkoły policyjnej w Katowicach przy Poniatowskiego 15”. Byłam zaskoczona, takie szczegóły, po tylu latach, a historia okazała się żywa.

Jan Bógdoł napisał potem list, a we wrześniu 2007 r. osobiście podziękował Ryszardowi Klachaczowi za kartkę z wiadomością o ojcu. W rodzinie Bógdołów to jedna z najważniejszych pamiątek.

KAMIEŃ

Po powrocie do Tychów Ryszard Klachacz pracował jako stolarz. W 1945 r. wziął ślub i razem z Małgorzatą przeżyli 60 lat.

– Tata zawsze opowiadał, jakie to prezenty dostali z okazji ślubu – mówi Piotr Klachacz, syn Ryszarda. – Jako dzieci nigdy nie mogliśmy w to uwierzyć, ale to były dwa jajka i jedna dziurawa miednica. Bieda była ogromna. Wtedy chodzili domokrążni fachowcy od ostrzenia noży i lutowania, więc po wizycie specjalisty mieli już jedną całą miskę!

Po zakończeniu wojny Ryszard Klachacz zatrudnił się na kolei. Był mistrzem stolarskim, ale wkrótce rozniosło się, że przed wojną pracował w policji. Szykanowany, pomijany w awansach i premiach, nie poddawał się.

Jeszcze przed wojną, gdy chciał zostać w marynarce, ojciec napisał mu, że kamień, który nie jest na swoim miejscu, na lądzie, łatwo zanika, ociera się tylko o inne i jest go coraz mniej. I jak te otoczaki w morzu będzie co raz mniejszy, aż zupełnie zniknie. A kamień, który jest na swoim miejscu, wrasta weń i nie łatwo go ruszyć.

Ryszard Klachacz wrócił więc na Śląsk i postanowił być jak ten kamień obrośnięty mchem. Wojna przeszkodziła w stabilizacji. Ale potem przedwojenny stróż prawa ostro wziął się do realizacji rodzicielskiego nakazu. Postawił duży dom w Tychach, w którym mieszka do dzisiaj. Dochował się sześciorga dzieci (dwóch synów i czterech córek), trzynastu wnuków i dwóch prawnuczek. Ich dom, jak wspominają dorosłe już dzieci, zawsze był pełen radości, gości i dzieci z sąsiedztwa, które przychodziły na wspólne posiłki.

Ryszard Klachacz zamyśla się, uśmiechając do tych wspomnień, i mówi:

– Nie pomogą próżne żale, ból swój Niebu trza polecić, a samemu wciąż wytrwale, trzeba iść, iść, iść ...

***

Ryszard Klachacz zmarł 18 października 2011 roku w wieku 97 lat.

Źródło; Policja 997

  • Pamiątki sprzed wojny są najświetszymi relikwiami w rodzinie Klachaczów
  • Kopia kartki którą Ryszard Klachacz wysłał do żony Wincentego Bogdoła
  • Ryszard Klachacz często wypominał lata spędzone w policyjnym mundurze
Powrót na górę strony