Jak policjanci zwodzili NKWD
Na tle obszernej literatury poświęconej policjantom zamordowanym podczas II wojny światowej, wydany w 2000 r. opasły tom „Naznaczeni piętnem Ostaszkowa” jest czymś wyjątkowym, ponieważ zawiera dane zgromadzone w szczególnych okolicznościach i jest świadectwem nierównej, z góry skazanej na klęskę, gry, jaką wielu uwięzionych tam policjantów podjęło ze swymi katami, aby ratować siebie i najbliższych.
Książka zawiera materiały odkryte przez polskich historyków z Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w niedostępnych dotychczas zbiorach rosyjskich, a autorem wstępu jest zmarły niedawno dr Grzegorz Jakubowski. Opublikowano w niej kilka dokumentów z akt obozowych, m.in. dotyczących spraw załogi obozu i jeńców. Mówią one także o różnych wydarzeniach z życia codziennego, jak np. kradzież przez jednego z jeńców wiadra kaszy dla kolegów. W opublikowanym raporcie sytuacyjnym odnotowano różne przypadki stawiania przez policjantów biernego oporu, np. przez odmowę wykonywania pracy. Są tam informacje o nastrojach. Z pism władz obozowych widać, że jeńcy nie załamywali się. Byli solidami i koleżeńscy. Próbowali nielegalnie przekazywać informacje z obozu. Za pomoc jednemu z jeńców w prowadzeniu nielegalnej korespondencji z rodziną zwolniono z pracy w obozie kierowniczkę stołówki. Podobnych przypadków było więcej.
Policjanci ukrywali przed władzami obozowymi różne rzeczy osobiste i pieniądze. Podczas rewizji 24 listopada 1939 r. zabrano im np. 31 kompasów, 180 medali, 15 map topograficznych, 43 noże i 49 gwizdków policyjnych. Podczas kolejnego przeszukania w lutym 1940 r. znaleziono i zabrano im dużą ilość różnych kluczy, pil, pilników, łomów, wytrychów, nożyc do cięcia metalu i tym podobnych przedmiotów, których charakter wyraźnie wskazuje, że policjanci nie rezygnowali z planów ucieczki. Byty to narzędzia ukradzione z miejsc pracy i przemycone do baraków. Opublikowane dokumenty wskazują też na niski poziom moralny załogi obozu ostaszkowskiego, panujące wśród strażników pijaństwo i łapownictwo.
Podstawowy trzon książki stanowią krótkie noty o 2610 jeńcach i ich rodzinach. Sporządzono je prawdopodobnie w marcu 1940 r., gdy przygotowywano się do wymordowania jeńców. W dalszej perspektywie NKWD miało represjonowanie ich najbliższych. W kwietniu 1940 r. większość policyjnych rodzin mieszkających na terenach zajętych przez ZSRR została deportowana na wschód do Kazachstanu lub na Syberię. Z myślą o kolejnych zsyłkach, także z terenów opanowanych w 1939 r. przez Niemców, władze sowieckie wcześniej przygotowywały listy osób przewidzianych do wywózki. W celu ich sporządzenia NKWD przesłuchiwało jeńców. Pytano ich nie tylko o stopień i stanowiska służbowe, ale także o stan majątkowy, pozycję społeczną i członków rodziny (wiek, imiona, zatrudnienie i narodowość) oraz adresy.
Analiza informacji przekazanych przez policjantów funkcjonariuszom NKWD podczas tych przesłuchań zawiera bezcenne dane. Nie wiedzieli, do czego NKWD są one potrzebne, ale obawiali się, że mogą być wykorzystane przeciwko nim. Uwięzieni wiedzieli, które dane NKWD może zweryfikować. Dlatego wielu mówiło śledczym prawdę o zajmowanych stanowiskach i członkach rodziny. Nie naginali faktów, gdy nie było im to na rękę. Tylko nieliczni zatajali informacje o dzieciach.
Z relacji wynika, że żony policjantów nie pracowały zawodowo. Tylko kilka z nich było nauczycielkami i urzędniczkami. Niektóre pracowały jako lekarki, farmaceutki, akuszerki i laborantki. Były także dwie łódzkie robotnice i dwie krawcowe. Większość ich dzieci kontynuowała naukę w szkołach średnich, a byli także studenci.
Te lapidarne wzmianki kryją historię wielkich tragedii policyjnych rodzin. Nie sposób mówić o wszystkich. Wspomnijmy starszego posterunkowego Wojciecha Kopcia, zastępcę komendanta posterunku w Wielkanocy w pow. miechowskim, który zgodnie z prawdą podał, że ma czworo małoletnich dzieci. Nie wspomniał o żonie, ponieważ z innych źródeł wiemy, że zmarła w lutym 1938 roku. Po jego ewakuacji na wschód we wrześniu 1939 r. dzieci zostały pod opieką babci, która gospodarzyła na 2 morgach jego ziemi i trzymała jedną krowę. W 1941 roku po jej śmierci sierotami zajęli się policjanci z Miechowa, ratując je przed wywiezieniem do Niemiec. Posterunkowy z pow. garwolińskiego podał, że ma miesięcznego syna, o czym prawdopodobnie dowiedział się, będąc już w obozie i nigdy swojego dziecka nie zobaczył. Feliks Mastalerz, komendant posterunku z Nowego Sącza trafił do Ostaszkowa razem z synem, którego władze obozowe przeniosły do miejscowego domu dziecka.
Wielu policjantów liczyło na możliwość uwolnienia, dezinformując NKWD o swoim statusie służbowym. Dlatego podawali się za pisarzy, kasjerów, kierowników działów gospodarczych, buchalterów, telefonistów, telegrafistów i dyżurnych, a więc wskazywali na stanowiska nie mające bezpośredniego związku ze ściganiem przestępców. Policjanci twierdzili też, że są muzykami (nawet w komisariatach!), szoferami, bibliotekarzami, instruktorami sportowymi, ślusarzami, elektromonterami, malarzami, stolarzami, sportowcami. Stanisław Kotyza z I Komisariatu w Krakowie podał się za kierownika policyjnego sklepu spożywczego.
Śledząc te informacje, można odnieść całkowicie mylne wrażenie, że Policja Państwowa była nieprawdopodobnie zbiurokratyzowana, ponieważ składała się niemal z samych urzędników. Niektórzy na pytanie o stanowisko podawali: „piszę na maszynie do pisania”, „maszynista maszyny do pisania”. Pewien starszy posterunkowy z XX Komisariatu w Warszawie twierdził, że jest „sprzątaczem”. Podawali też takie dziwne zajęcia, jak „nadzór nad szantażystami” (posterunkowy z Radomska). Ale dowiadujemy się również o ekspertach kryminalistyki oraz dzielnicowych. Łódzki policjant przyznał się do znajomości pięciu obcych języków i twierdził, że jest w komendzie tłumaczem. Posterunkowi z Wąchocka, Pruszkowa, Piotrkowa Trybunalskiego, Zduńskiej Woli, Gołymina, Wielunia i Opatowa i innych małych miejscowości twierdzili, że ich głównym zajęciem w policji było regulowanie ruchem ulicznym.
Natomiast wyraźnie niechętnie przyznawali się do służby śledczej. Edward Brzozowski z Urzędu Śledczego w Łodzi podał, że ścigał fałszerzy pieniędzy, asp. Franciszek Piątkiewicz z Urzędu Śledczego w Poznaniu podał się za naczelnika działu gospodarczego. Nie przyznawali się do swoich szarż i stanowisk niektórzy kierownicy posterunków, a nawet komendanci powiatowi. Zastępca komendanta powiatowego w Busku twierdził, że jest nauczycielem zmobilizowanym do policji 29 sierpnia 1939 roku. Starszy przodownik Stefan Pakulski, dowódca rezerwy Komendy Powiatowej PP w Warszawie, zeznał, że jest kierownikiem garażu. Inni podawali się za pisarzy, sekretarzy, kierowników działów gospodarczych, pomocników komendantów itp. Józef Wilczyński, komendant posterunku w Łańcucie, twierdził, że „służy! w leśnym oddziale u hrabiego Potockiego”. Podkomisarz Józef Miodowicz, komendant powiatowy z Szubina, podał się za szeregowego policjanta śledczego z Krakowa, mieszkającego przy placu Serkowskiego. Wskazany przez niego adres należał do zmarłych przed wojną jego teściów. Także w niektórych innych zeznaniach spotykamy błędnie podane adresy, na przykład inną ulicę i numer domu. Policjanci wiedzieli, że takie fałszerstwa NKWD łatwo mogła wykryć podczas kontroli ich korespondencji, dlatego prawdopodobnie większość adresów jest prawdziwa. Porównanie adresów z przydziałami służbowymi pokazuje natomiast, ilu policjantów służyło poza miejscem zamieszkania.
Wczytując się w podane przez policjantów informacje, dostrzeżemy dwie prawidłowości. Pierwsza polega na zbieżności przekłamań policjantów z tych samych jednostek, co pozwala przypuszczać, że uzgadniali odpowiedzi na niektóre pytania, stąd np. mnożyli się dyżurni i funkcjonariusze drogówki. Natomiast na całkowitą dezinformację pozwalali sobie tylko policjanci, których danych nie mogli zweryfikować inni jeńcy.
Nieliczni przyznali się do przynależności partyjnej i to tylko do członkostwa w PPS. Przy niektórych nazwiskach są informacje stanie majątkowym. Policjant z Piaseczna podał, że dzierżawi piekarnię. Inny, z Tłuszcza, miał ha ogrodu. Nieliczni szeregowi policjanci byli właścicielami młynów, zakładów rymarskich, krawieckich, ślusarskich, kołodziejskich, stolarskich, szewskich, sklepów, kuźni, rzeźni. Najczęściej mówili o posiadaniu ziemi, krów i koni. Z reguły należały do nich niewielkie gospodarstwa rolne, uprawiane przy użyciu jednego lub dwóch koni, a w oborze stało od jednej do kilku krów. Kilku miało większe gospodarstwa rolne. Posterunkowy z Częstochowy miał 23 ha, 3 konie i 12 krów. Prawdziwym bogaczem był starszy posterunkowy Michał Lewicki z pow. starogardzkiego, do którego należało 75 ha ziemi, 24 krowy i 6 koni. Ponad 30 ha ziemi miał post. Stanisław Kosmala z Poznania, który twierdził, że reguluje ruchem ulicznym. Jeżeli dane o ich stanie majątkowym były prawdziwe, to można się zastanowić, co tacy majętni gospodarze robili w policji.
Uwięzieni na wyspie Stołbnyj policjanci, składając te zeznania, nie wiedzieli, że ich los został już przesądzony i cokolwiek by powiedzieli, to i tak nie zmieni wydanego na nich wyroku, ale opublikowane w tej książce zeznania są dowodem, że do końca walczyli o honor i życie. Swoje i najbliższych.
Źródło: Gazeta Policyjna/Bolesław Sprengel, nr 48/2001, s.37-38
Naznaczeni piętnem Ostaszkowa. Wykaz jeńców obozu ostaszkowskiego i ich rodzin, Oficyna wydawnicza Rytm, Warszawa 2000, s. 596