Policjantem byłem za krótko
Kazimierz Grabowski, rocznik 1913, torunianin, pochodzenie inteligenckie. Mimo podeszłego wieku pan Kazimierz zachował szczupłą „oficerską” sylwetkę. Uśmiech na twarzy znamionuje pogodę ducha, a jasno i precyzyjnie wypowiadane myśli - dobrą pamięć i trzeźwość umysłu.
Spotkaliśmy się przypadkowo. Pan Kazimierz w jednym z numerów „Rzeczpospolitej” znalazł artykuł o nowo powstałym Stowarzyszeniu „Rodzina Policyjna” i przedwojennych policjantach. Ponieważ byt funkcjonariuszem Policji Państwowej, absolwentem słynnej szkoły policji w Mostach Wielkich (dzisiejsza Ukraina), sentyment do tej formacji pozostał mu do dziś. Nie dal się więc długo namawiać na wspomnienia. A mnie szczególnie zainteresował wątek „szkolny” jego życiorysu, żyjących do dziś absolwentów wspomnianej szkoły, którzy dobrze pamiętają tę „policyjną akademię” okresu międzywojennego, nie udało mi się bowiem dotąd odszukać.
4 4:4
Po ukończeniu gimnazjum w Toruniu i odbyciu służby wojskowej młody Kazimierz postanawia wstąpić w szeregi Policji Państwowej. Ma 21 lat, maturę w kieszeni, opanowany doskonale język niemiecki i szczerą chęć służenia ojczyźnie przez walkę z przestępczością i nasilającym się bandytyzmem. Po tygodniu oczekiwania otrzymuje wezwanie do komendy policji. Tam czekają już na niego bilet kolejowy i rozkaz stawienia się w Szkole Policyjnej w Mostach Wielkich, niewielkim mieście na Kresach Wschodnich, leżącym 50 km od Lwowa.
- Pamiętam, był koniec sierpnia 1934 r. Do Lwowa dojechałem pociągiem. Resztę drogi odbytem końmi, autobusów wówczas, niestety, nie było. Ale dzięki temu mogłem się dobrze przyjrzeć tej pięknej ziemi. Mosty Wielkie leżą w malowniczym zakątku nad rzeką Ratą (lewy dopływ Bugu), w otoczeniu lasów. Policyjną szkołę otwarto tam w 1929 r., mieściła się w byłych austriackich koszarach. Na potrzeby policji zaadaptowano tylko część budynków położonych w lesie, przy drodze do Lwowa, jakieś dwa kilometry na południe od centrum miasta.
Po prawej stronie szosy znajdowały się obiekty koszarowe dla ok. 500 osób, mieszkających w salach 3-4 -osobowych. Poza tym byty tam wartownia, kuchnia, stołówka, kantyna, kasyno oficerskie, kręgielnia, garaże i stajnia, strzelnica, boisko sportowe, plac apelowy i główna brama wejściowa. Po lewej stronie rozlokowano przestronne sale wykładowe, warsztaty, salę gimnastyczną, wieżę ciśnień, elektrownię i mieszkania dla rodzin oficerskich. Cały teren przylegał do lasu, a nad Ratą urządzono kąpielisko z dwoma basenami i przystanią. Teren byt ogrodzony i starannie utrzymany. Piękne zieleńce, klomby, mnóstwo ozdobnych krzewów i kwiatów. Był to obiekt naprawdę godny podziwu, bo kto wówczas na Kresach miał światło i wodę w domu, kto słyszał o kanalizacji z oczyszczalnią ścieków.
Razem ze mną w szkole w Mostach Wielkich było ok. 500 policjantów zgrupowanych w 8-9 kompaniach. Moją, piątą, dowodził kom. Jan Szymkiewicz. Nazywaliśmy go „Sierotą”, bo to było jego ulubione powiedzenie. Do każdego z nas tak się żartobliwie zwracał. Komisarz Szymkiewicz wykładał też prawo karne, bo trzeba wiedzieć, że kadra oficerska, która składała się z ok. 20 osób, oprócz pracy dydaktycznej dowodziła również pododdziałami. W tym czasie komendantem szkoły byt podinsp. Julian Gottas, jego zastępcą nadkom. Mühler, pasjonat fotografiki. Spośród kadry pamiętam nadkom. Aleksandra Janisza, kom. Gustawa Pikora, Józefa Dziadeckiego, Tadeusza Sołtysa, lekarza Henryka Turka.
Czego się uczyliśmy? Przede wszystkim przedmiotów zawodowych, takich jak: prawo karne i administracyjne, procedura karna, instrukcja służbowa, służba śledcza, medycyna sądowa, biurowość. Z przedmiotów ogólnych była historia Polski, geografia, matematyka z geometrią. Zajęcia praktyczne odbywały się z musztry, strzelania, władania bronią, gimnastyki, dżudo i typowych działań policyjnych, jak np. ściganie i osaczanie przestępców czy aresztowanie podejrzanych.
Program zajęć byt obszerny i wypełniał cały dzień. Od pobudki, która stawiała nas na nogi o godz. 5, do capstrzyku o 22. Zajęcia lekcyjne zaczynały się już o 6.30 i trwały do 13, z przerwą na drugie śniadanie o 10, na które dostawaliśmy zwykle chleb ze smalcem i kawę zbożową.
Po obiedzie, od godz. 14, byt czas na naukę własną, ale i dodatkowe, doraźne zajęcia, np. prace porządkowe na terenie szkolnym czy boisku, sprzątanie sal, zmianę pościeli czy czyszczenie mundurów. Po południu odbywały się też różnego rodzaju kursy, np. samochodowy czy fotograficzny. Dostępna była również bardzo dobrze zaopatrzona biblioteka, licząca ok. 3 tys. woluminów, czytelnia prasy, sala bilardowa, kręgielnia. Kolacja była o 18, potem czas wolny, ale spędzany tylko na terenie szkoty. Niekiedy wychodziliśmy na przepustki do miasta, oczywiście po zajęciach, albo w niedziele, i zawsze po dwóch, trzech, z bronią przy boku.
W każdą niedzielę o godz. 9 obowiązkowo była msza święta. Pododdziałami, w wyprasowanych mundurach, czasami z orkiestrą, maszerowaliśmy do kościoła w mieście. To byt rytuał.
Muszę powiedzieć, że nauka policyjnego rzemiosła nie sprawiała mi żadnych trudności. Pewnie dlatego, że ta profesja zaczęta mnie wciągać, że widziałem już swoje miejsce w Policji Państwowej, a mundur zaczął mi imponować. W każdym razie na kursie szło mi bardzo dobrze, przełożeni widać docenili ten mój wysiłek, bo w nagrodę za dobre wyniki otrzymałem skierowanie do pracy w Warszawie. To było ogromne wyróżnienie. Wraz ze mną do stolicy pojechali z mojej kompanii Zygmunt Łapiński i Józek Judasz. Mieliśmy stawić się w Komisariacie XVI przy ul. Puławskiej.
Według programu, nasz kurs miał trwać 10 miesięcy. Jego zakończenie przyspieszyła jednak śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego. W nocy z 11 na 12 maja 1935 r. poderwano nas na nogi. Na placu apelowym, przed pomnikiem marszałka odbyta się smutna uroczystość ku jego czci, zaciągnięto warty. Kilka godzin później byliśmy już w drodze do swych jednostek.
Dziś, po wielu, wielu latach, tamte czasy wspominam z wielkim sentymentem. To były wspaniale dni. Choć służba nie była łatwa, zagrożenie przestępczością, zjawiskami patologicznymi wcale nie mniejsze niż dziś, to jednak nikt się nie oszczędzał. Fakt, byłem wówczas młody, buńczuczny, rozpierała mnie energia.
Żałuję tylko jednego, że policjantem byłem tak krótko, niespełna 10 lat. Niestety, nie z własnej woli. Pierwsze pięć lat, do wybuchu wojny, służyłem Ojczyźnie z wielkim oddaniem i poświęceniem. Następne - już z przymusu - na rozkaz okupanta. Szkoda, że dziś tak niewiele mówi się o funkcjonariuszach Policji Państwowej silą wcielonych do tzw. policji granatowej, na mocy zarządzenia Wyższego Dowódcy SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie dla okupowanych polskich obszarów SS-Obergruppenführera Krugera z 30 października 1939 r. O tym, że nie zgłoszenie się do pracy w policji stanowiło przestępstwo przeciwko okupacyjnemu prawu wojennemu groziło karą śmierci. Dlaczego tak mało pisze się o „granatowych policjantach", którzy z narażeniem życia działali w konspiracji. Później byli za to represjonowani, musieli się ukrywać, przemilczać fragmenty swoich życiorysów, niszczyć dokumenty, zdjęcia, pamiątki. Tego wszystkiego, niestety, doświadczyłem na sobie. Może kiedyś jeszcze o tym porozmawiamy...
***
Franciszek Bator był nauczycielem w Budziskach, pow. Stopnica, woj. kieleckie, działaczem niepodległościowym, walczył z Sowietami w latach 1918-20. 29 VIII 39 zmobilizowany w Kielcach i przydzielony do kompanii rezerw policji. Do niewoli dostał się 23 IX 39 r. w Toporowie pod Złoczowem, skąd przez obozy we Frydrychówce, Jarmolińcach i Szepietówce trafił do Ostaszkowa. Życie zawdzięcza pomyłce! Po obozie w Jarmolińcach potraktowano go jako... Czecha z Legionu Czeskiego - dla którego to Jarmolińce były przeznaczone. W dodatku niestarannie spisano tam dokumenty i stąd nie wszedł do etatu śmierci. Komendant obozu Borisowiec dopiero 4 IV 40 r. zwraca się do centrali w Moskwie pismem <10920.2> z prośbą o „nadesłanie dokumentów; BATOR Franc - ppor. rez. w stanie spoczynku, z Kielc, imię ojca i data urodzenia nieznane”. Franciszek Bator wysłany z Iłowej do Pawliszczew Boru decyzją Mierkułowa <pozycja 242, przyczyna: inne> 29 IV 40 r., po pobycie w Griazowcu, od wizyty gen. Andersa 25 VIII 1941 r. w II Korpusie, przechodzi szlak bojowy przez Iran, Irak, a w 1943 r. pozostaje w Palestynie jako nauczyciel. Wraca do Polski w 1946 r. i pracuje w oświacie w Kielcach i Gdańsku. Umiera w Sopocie w 1969 r.
Źródło Gazeta Policyjna/Jerzy Paciorkowski, nr 25/2001, s. 7