Aktualności

ZEMSTA JAŚKOWA - NOWELA 3/4

Data publikacji 31.01.2021

Miał Janek w Jarocinie, prócz sympatji otaczającego go pospólstwa, z którem nic go prawie nie łączyło, jedną żywszą sympatję, z którą się ukrywał. Której się wstydził.

Więcej niż sympatję: namiętność. Było to coś, jak wykwit, emanacja, uosobienie ponęt tego świata, do którego tęsknił, do którego całą siłą, choć bezwiednie, się rwał. Wdziękiem swoim, gracją linij, czystością ciała i stroju, niewinnością ruchów i spojrzenia przykuwała jego oczy i myśl. Mała, ciemnowłosa dziewczynka...

Bronił się tym uczuciom, ale słabo. Był to jeden obrazek jasny w prozie jego życia, który go radował. Na który lubił patrzeć. Od maleńkości, od lat.

Gdy była niemowlęciem, w bieli poduszek, w przepychu koronek i haftów – ciągnęła jego oczy tą czystością, której mu brakowało.

Potem, gdy rosła, gdy się bawiła, gdy śmiechem swym napełniała sad wiosną, jak ona kwitnący... Wydała mu się czemś nieodłącznem od kwiatów, od zieleni, od radości i śmiechu. Jakby symbolem wiecznotrwałego wesela i błogości życia.

Miała sześć latek, siedem, osiem... Była uosobieniem wdzięku i urody dziecka.

Miała lat dziesięć, jedenaście, dwanaście... Łydeczki jej pęczniały, śnieżnym atłasem okrywały się ramiona, od zórz i kwiatów zapożyczała barw i uroków. Była zadatkiem przyszłej, niesłychanego czaru, kobiecości.

Janek od niej oczu oderwać nie mógł. Wstyd go było, że przecież mała, że przecież dziecko–ale patrzał. Z lubością i bólem jakimś drażniącym, że jednak taka daleka... Ale więcej w bólu tym było rozkoszy, niż męki. Bo jednak taka bliska... Zaledwie na odległość ramienia, na promień roziskrzonych zachwyceniem oczu. Więc oto patrzy, choć milczy. I nie wie nikt, nikt nie wie... Bo to taki wstyd!

Nie przeszkadzało mu to marzyć. Niejasno jakoś roić plany, snuć. Na dnie tych marzeń był gryzący niepokój, szyderczy pośmiech bezsensu. Bo jednak było to coś, jak obłąkanie, dobrowolne pogrążanie się w szał. Z którego przebudzenie musiało być jak krwawy policzek. Jak kopnięcie chamskim butem w pierś. Lecz gdy się ma szesnaście lat...

Marzył nieraz, by ją wziąć na ręce. Ucałować jej paluszki, przyklęknąć. Czerwienił się na samą myśl o tem i taki straszny zdejmował go wstyd i lęk. Lęk, którego się bał. Ze się tej myśli kiedyś nie oprze.

Czy go zauważyła? Owszem, rozmawiała z nim nieraz o kwiatach, śmiała się. Uczył ją kopać grządki, grabić, pleć. Zdawało mu się, że inaczej nań patrzy, niż na innych robotników. W jego palące czarne oczy, w smagłą płeć. Jakby z upodobaniem. Ale była przecież tylko małem dzieckiem, dwunastoletnią dziewczynką. A on – chłop.

Raz przecież poniosło go licho. Stał oparty na grabiach, odpoczywał. Skroś konary czerwieniło się słońce, zżółkłe liście sypały się z drzew. Była jesień. Haneczka przyjechała na jakieś święto ze szkół i znowu wyjeżdżała. Chodziła właśnie po alei, szeleszcząc stopami w liściach, zadumana.

Janek stał wsparty na grabiach, wpatrzony w jesień złotą. W jej cichą melancholję wsłuchany.

Nadeszła, popatrzała wzdłuż ulic, jakby go nie widząc. Oczy dziewczynki były zadumane, dalekie.

Długo w nią patrzał. Pomyślał, że już się w niej budzi tęsknota, że z dziecka wyrasta w dziewczynę. Odrzucił grabie precz, przed dziewczynką stanął. Uśmiechnął się, w oczy spojrzał, rozjaśniony cały. Wydała mu się krewną, bliską, duszą siostrzaną z wspólnego gdzieś świata. Objął ramionami tkliwie, pocałował lekko w czoło, leciuchno, jak muśnięcie wiatru. Opuścił ręce, wzrok pochylił, jak winowajca.

Dziewczynka przelękła się, krzyknęła. Zaczęła uciekać przez krzaki, potknęła się.

Ktoś zauważył, doniósł do dworu. Przyszedł dziedzic i spoliczkowal ogrodniczka w oczach robotników, w oczach wylęknionej dziewczynki. Kopnął, wyrzucił ze służby, kazał iść precz.

Janek poszedł tegoż wieczora w nieznany, obcy świat.

* * *

Znalazł się na bruku warszawskim, w wielkiem mieście. Myślał tak: jak iść, to już do wielkiego miasta, w życia wir. Gdzież szukać wiedzy, jak nie tam, gdzie tłum oświeconych ludzi? 'Czuł, że postąpił źle, poniosło go jakieś licho, jak mówił. Na taką jednak karę nie za-służył. Postanowił się zemścić, przysiągł, że wroga swego upokorzy.

Mijały lata w krwawym trudzie. Ale były to czasy przedwojenne, gdy o zarobek było nietrudno. Jako posługacz w sklepie, jako praktykant, jako subjekt. Nocami się uczył, chodził do niedzielnej szkoły, zdawał egzamina.

Mało mu było karjery kupca, zdawał na maturę. I zdał.

Porzucił sklep. Wzięto go do wojska.

Wybuchła wielka wojna. Po kilku miesiącach frontu, poszedł do szkoły wojskowej. Wyszedł podporucznikiem kawalerji.

Odbył szczęśliwie całą kampaniję, kilka razy był tylko lekko raniony.

Po rewolucji rosyjskiej znalazł się w korpusie Dowbora. W randze porucznika ułanów powrócił do kraju, wstąpił do polskich szeregów.

Był pod Kijowem. W szarży na baterję bolszewicką, na przyczółek mostowy, w nieustraszonym boju z watahami Budiennego, zdobył szlify rotmistrza i krzyż „Virtuti Militari”. W odwrocie z pod Kijowa szedł z szwadronem na tyłach przeciwnika, wciąż go gnębiąc i niepokojąc. Zatrzymał się na postój w znajomych okolicach, syt znoju, syt sławy i wojennych trudów W ćmie nocnej – na prawo, na lewo, pod Warszawą, płonęły łuny.

***

Źródło: Tygodnik „Na Posterunku” nr 4/1932 r. i nr 5/1932 r.
Autor: Bolesław Szczyt

Fotografie: NAC

  • Szlachcianki w drodze do cerkwi
  • Wnętrze sklepu jubilerskiego. Widoczne gabloty z wyrobami jubilerskimi
Powrót na górę strony