ZEMSTA JAŚKOWA - NOWELA 4/4
Był wrzesień 1920 roku. Rotmistrz Sroka miał dwadzieścia osiem lat.
Bolszewicy w nieładzie z pod Warszawy uciekali, po drodze grabiąc, mordując
Nocą zbudzono ze snu dowódcę.
Panie rotmistrzu, melduję posłusznie...
Przez sen głos...
– Co takiego? Kto?
– Konny posłaniec...
Uniósł głowę z poduszki, z trudem zwalczając senność.
– Skąd?
– Pikiety dostawiły...
Palcami rozwarł powieki. Przed nim wyprostowana postać wąsatego wachmistrza, na stoliku latarnia. Raziło go w oczy jej brutalne światło.
– Psia krrrew! – zaklął – Co się stało?
– Czubaryki grabią jakiś dwór...
– Jaki?
Z cienia wysunął się chłop.
– Jarocin, proszę wielmożnego pana.
– Ja-ro-cin?! ...
Rotmistrz spojrzał w twarz chłopa przeciągle, potem dokoła pokoju, potem na wachmistrza.
– Na koń! – zawołał gromko, zapinając mundur, zataczając się sennie po rewolwer i pas.
W kilka chwil rwał szwadron z kopyta.
O wiorst parę majaczyła łuna.
– To Jarocin?–rzucił rotmistrz chłopu.
– Dyć un. Podpaliły juchy gorzelnię.
Piją...
Rotmistrz pognał wcwał. Zalatywał zapach spalenizny, zwiększała się łuna. W jej blasku rozpoznawał siły przeciwnika. Cicho podjechał pod dwór. Od ogrodu.
Okna pałacu oświetlone rzęsiście, na podwórzu tłum żołnierzy. Palą ognie, piją, śpiewają... Jedni obejmują jakieś kobiety, inni grabią. Broń w kozłach. W oddali płonie gorzelnia; widać wszystko, jak na dłoni.
– Za mną, marsz!
Półszwadronem otoczył rotmistrz dwór dokoła, z resztą na podwórze wpadł w bezładny sołdatów tłum. Rąbią, tratują...
– Batiuszki, spasajtieś! – krzyk – Do bronił
Za późno. Pod kopytami koni trzaskają czaszki, krzyże. Bryzga z pod szabel krew. Otoczono maruderów w kupę, jak baranów, powiązano. Opornych zabito.
Z ganku posypały się strzały. Zachrypnięty głos komendy:
– Do broni, bratcy, do broni!
To spóźniony apel dowódców.
– Ognia! – skomenderował rotmistrz –
Szczęknęły karabiny, posypał się tynk z białych kolumn, gdzie nie gdzie zadźwięczała szyba!
Z rewolwerem w ręku rotmistrz wpadł do dworu. Szereg pokoi zdemolowanych, wystraszona służba wychyla głowy z za szaf.
– Gdzie państwo?
– Tam.
W wielkim salonie obraz. Płoną wszystkie żyrandole; na fortepianie pijany żołdak, w czerwonej rubaszce, z bałałajką w ręku, pod fortepianem inny, w objęciach z pokojową. W klawisze instrumentu wali ktoś nogą do taktu. Na dywanie biesiadnicy, butelki... Jakiś mołojec chodzi od portretu do portretu z nożem w ręku i z zamiłowaniem wykłuwa oczy antenatom.
Na progu do buduaru jęczy związany pan Jarocki i głową w ścianę bije. W bezsilnej rozpaczy i męce.
– Rozciąć więzy!
Obłąkane oczy starego pana łypią coś niezrozumiale na przybysza, zsiniałe usta poruszają się jak zwiędłe liście.
W buduarze, na kozetce, przy różowem świetle alabastrowej ampli, wre zacięta walka, Ataman w kaukaskim stroju usiłuje obezwładnić młodą kobietę. Ta broni się zaciekle, suknia w strzępach, twarz we krwi, podrapana. Tarzają się po poduszkach, staczają się na dywan.
Na dźwięk ostróg mołojec odwrócił głowę. Spojrzał badawczo na napastnika, prawą rękę oswobodził z uścisku, cisnął nią kindżał w oficera.
Z ramienia rotmistrza trysnęła krew.
Panienka skorzystała z momentu, wyrwała się. Stanęła z boku. Cała gama wzruszeń prze-pływa przez twarz. Od bladości śmiertelnego strachu, do radosnego spazmu wyzwolenia Widzi polskiego oficera, jest już przy nim.
Ten rozkazuje, wskazując na bolszewika
– Wyprowadzić i w łeb.
Białe paluszki, umęczone, drżą na rękawie oficera, z niepokojem.
– Pan ranny?
– Och, drobnostka–uśmiecha się do niej.
Jaka śliczna!
Jest tuż i pan Jarocki. Przychodzący do siebie po wzruszeniach, choć drżący. Już nie w więzach. Schyla się w dwornym ukłonie, ugrzeczniony. Wielki pan.
– Ocalił mi pan życie, nie mówiąc już o córce...
– Ach, więc to panna Hanka?
– Pan zna moją córkę? – Zdziwienie.
– O, tak. I pana też. Oddawna.
– Cieszę się. Nie przypominam sobie – mnąc zbielałe wargi. – Czy mogę wiedzieć, komu zawdzięczamy?..
– Rotmistrz Sroka... Jan... dawny ogrodniczek pana...
Pan Jarocki cofnął się o krok. Wyprostował. Zdumiał. Oczy postawił w słup.
– Coo?!..
– Tak... ten sam. Ogromnie mi miło, że mogłem... odwdzięczyć się...
Pan Jarocki zmieszał się, jeszcze więcej zdumiał. Poczerwieniał. Oczami zabiegał... Nie może dać wiary.
– Wszystko, co pan każe–wybełkotał – połowę majątku...
– Nic mi się nie należy –mówi rotmistrz zimno–spełniłem tylko swój obowiązek.
Panna Hanka coś dziwnie promieniała.
Zasalutował.
– Na koń! – skomenderował, zwracając się do żołnierzy.
Wzięto jeńców w środek. Świtało.
Jechał rotmistrz, z triumfem w sercu, z zadowoleniem w myślach.
Z ganku śledziła go długo panna Hanka. Obok niej nie mógł nadziwić się dziedzic.
Źródło: Tygodnik „Na Posterunku” nr 4/1932 r. i nr 5/1932 r.
Autor: Bolesław Szczyt
Fotografie: NAC