Aktualności

ZEMSTA JAŚKOWA - NOWELA 4/4

Data publikacji 01.02.2021

Był wrzesień 1920 roku. Rotmistrz Sroka miał dwadzieścia osiem lat.

Bolszewicy w nieładzie z pod Warszawy uciekali, po drodze grabiąc, mordując

Nocą zbudzono ze snu dowódcę.

Panie rotmistrzu, melduję posłusznie...

Przez sen głos...

– Co takiego? Kto?

– Konny posłaniec...

Uniósł głowę z poduszki, z trudem zwalczając senność.

– Skąd?

– Pikiety dostawiły...

Palcami rozwarł powieki. Przed nim wyprostowana postać wąsatego wachmistrza, na stoliku latarnia. Raziło go w oczy jej brutalne światło.

– Psia krrrew! – zaklął – Co się stało?

– Czubaryki grabią jakiś dwór...

– Jaki?

Z cienia wysunął się chłop.

– Jarocin, proszę wielmożnego pana.

– Ja-ro-cin?! ...

Rotmistrz spojrzał w twarz chłopa przeciągle, potem dokoła pokoju, potem na wachmistrza.

– Na koń! – zawołał gromko, zapinając mundur, zataczając się sennie po rewolwer i pas.

W kilka chwil rwał szwadron z kopyta.

O wiorst parę majaczyła łuna.

– To Jarocin?–rzucił rotmistrz chłopu.

– Dyć un. Podpaliły juchy gorzelnię.

Piją...

Rotmistrz pognał wcwał. Zalatywał zapach spalenizny, zwiększała się łuna. W jej blasku rozpoznawał siły przeciwnika. Cicho podjechał pod dwór. Od ogrodu.

Okna pałacu oświetlone rzęsiście, na podwórzu tłum żołnierzy. Palą ognie, piją, śpiewają... Jedni obejmują jakieś kobiety, inni grabią. Broń w kozłach. W oddali płonie gorzelnia; widać wszystko, jak na dłoni.

– Za mną, marsz!

Półszwadronem otoczył rotmistrz dwór dokoła, z resztą na podwórze wpadł w bezładny sołdatów tłum. Rąbią, tratują...

– Batiuszki, spasajtieś! – krzyk – Do bronił

Za późno. Pod kopytami koni trzaskają czaszki, krzyże. Bryzga z pod szabel krew. Otoczono maruderów w kupę, jak baranów, powiązano. Opornych zabito.

Z ganku posypały się strzały. Zachrypnięty głos komendy:

– Do broni, bratcy, do broni!

To spóźniony apel dowódców.

– Ognia! – skomenderował rotmistrz –

Szczęknęły karabiny, posypał się tynk z białych kolumn, gdzie nie gdzie zadźwięczała szyba!

Z rewolwerem w ręku rotmistrz wpadł do dworu. Szereg pokoi zdemolowanych, wystraszona służba wychyla głowy z za szaf.

– Gdzie państwo?

– Tam.

W wielkim salonie obraz. Płoną wszystkie żyrandole; na fortepianie pijany żołdak, w czerwonej rubaszce, z bałałajką w ręku, pod fortepianem inny, w objęciach z pokojową. W klawisze instrumentu wali ktoś nogą do taktu. Na dywanie biesiadnicy, butelki... Jakiś mołojec chodzi od portretu do portretu z nożem w ręku i z zamiłowaniem wykłuwa oczy antenatom.

Na progu do buduaru jęczy związany pan Jarocki i głową w ścianę bije. W bezsilnej rozpaczy i męce.

– Rozciąć więzy!

Obłąkane oczy starego pana łypią coś niezrozumiale na przybysza, zsiniałe usta poruszają się jak zwiędłe liście.

W buduarze, na kozetce, przy różowem świetle alabastrowej ampli, wre zacięta walka, Ataman w kaukaskim stroju usiłuje obezwładnić młodą kobietę. Ta broni się zaciekle, suknia w strzępach, twarz we krwi, podrapana. Tarzają się po poduszkach, staczają się na dywan.

Na dźwięk ostróg mołojec odwrócił głowę. Spojrzał badawczo na napastnika, prawą rękę oswobodził z uścisku, cisnął nią kindżał w oficera.

Z ramienia rotmistrza trysnęła krew.

Panienka skorzystała z momentu, wyrwała się. Stanęła z boku. Cała gama wzruszeń prze-pływa przez twarz. Od bladości śmiertelnego strachu, do radosnego spazmu wyzwolenia Widzi polskiego oficera, jest już przy nim.

Ten rozkazuje, wskazując na bolszewika

– Wyprowadzić i w łeb.

Białe paluszki, umęczone, drżą na rękawie oficera, z niepokojem.

– Pan ranny?

– Och, drobnostka–uśmiecha się do niej.

Jaka śliczna!

Jest tuż i pan Jarocki. Przychodzący do siebie po wzruszeniach, choć drżący. Już nie w więzach. Schyla się w dwornym ukłonie, ugrzeczniony. Wielki pan.

– Ocalił mi pan życie, nie mówiąc już o córce...

– Ach, więc to panna Hanka?

– Pan zna moją córkę? – Zdziwienie.

– O, tak. I pana też. Oddawna.

– Cieszę się. Nie przypominam sobie – mnąc zbielałe wargi. – Czy mogę wiedzieć, komu zawdzięczamy?..

– Rotmistrz Sroka... Jan... dawny ogrodniczek pana...

Pan Jarocki cofnął się o krok. Wyprostował. Zdumiał. Oczy postawił w słup.

– Coo?!..

– Tak... ten sam. Ogromnie mi miło, że mogłem... odwdzięczyć się...

Pan Jarocki zmieszał się, jeszcze więcej zdumiał. Poczerwieniał. Oczami zabiegał... Nie może dać wiary.

– Wszystko, co pan każe–wybełkotał – połowę majątku...

– Nic mi się nie należy –mówi rotmistrz zimno–spełniłem tylko swój obowiązek.

Panna Hanka coś dziwnie promieniała.

Zasalutował.

– Na koń! – skomenderował, zwracając się do żołnierzy.

Wzięto jeńców w środek. Świtało.

Jechał rotmistrz, z triumfem w sercu, z zadowoleniem w myślach.

Z ganku śledziła go długo panna Hanka. Obok niej nie mógł nadziwić się dziedzic.

 

 

Źródło: Tygodnik „Na Posterunku” nr 4/1932 r. i nr 5/1932 r.
Autor: Bolesław Szczyt

Fotografie: NAC

  • Widok zewnętrzny oficyny tzw. Murowanki
  • Żołnierz podczas ćwiczeń konnych
  • Żołnierz skacze konno przez plot
Powrót na górę strony