Głos ojca
– Miałam 13 lat. Byłam wystraszona i zrozpaczona, sama, daleko od domu i wtedy, przez sen, usłyszałam jak do mnie mówi. Obudziłam się i on rzeczywiście przy mnie był. Pamiętam jego głos – pani Eugenia milknie na chwilę, a jej wzrok sięga gdzieś za horyzont bloków widocznych za oknem. – Ojciec stał nade mną z zatroskaną twarzą. Wtedy, w tym przydrożnym rowie, gdzie schowałam się przed niemieckimi lotnikami, widziałam go po raz ostatni. Był wrzesień1939 roku
Te raz, 69 lat później, Eugenia Florek wraz z mężem mieszka na warszawskim Mokotowie. Są 62 lata po ślubie. Gdy Sowieci zamordowali starszego przodownika Ignacego Gromadzińskiego, ojca Pani Eugenii, miał 53 lata. Śmierć przerwała jego marzenia o spokojnej starości, emeryturze, domku z ogrodem, o wnukach...
OJ CIEC I SYN
Ignacy Gromadziński urodził się w 1887 r. w Poznaniu. Uczestniczył w powstaniu wielkopolskim, służąc w szeregach żandarmerii polowej. W tym czasie jego pierworodny syn Roman miał trzy lata. Ignacy do 1920 r. był w Korpusie Żandarmerii Krajowej, aby w końcu znaleźć się w Policji Państwowej. 20 grudnia 1921 r. ukończył kurs przodowników w Warszawie. Wrócił do Poznania. Służył m.in. w IV, VI i II komisariacie, w III pełnił funkcję zastępcy kierownika. W 1934 r. syn Roman, jako 19-latek, postanowił na ochotnika także przywdziać mundur. Chciał zostać pilotem, ale badania lekarskie wykluczyły taką możliwość. Syn policjanta odbył zasadniczą służbę w lotnictwie. Po wojsku postanowił wstąpić do... policji.
Początkowo służył w oddziale przygotowawczym w podwarszawskim wtedy Golędzinowie. Po ukończeniu w 1937 r. szkoły policyjnej w Mostach Wielkich dostał przydział do komendy wojewódzkiej w Krakowie. Jako że dobrze jeździł na nartach, trafił do komisariatu w Zakopanem. Początkowo patrolował teren, potem przeszedł do służby śledczej. W 1939 r. w Tatrach zorganizowano mistrzostwa świata w narciarstwie, podczas których Zakopane odwiedził prezydent Ignacy Mościcki. Posterunkowy Gromadziński, razem z kolegą z komisariatu, równie dobrym narciarzem, zostali oddelegowani do ochrony głowy państwa. Nad bezpieczeństwem Mościckiego czuwała też oczywiście stała obstawa, a policjanci zajmowali się głównie ochroną żony prezydenta, która chętnie szusowała po tatrzańskich zboczach. W spisanych w latach 90. XX w. dziejach rodziny Roman Gromadziński wspomina: „W nagrodę za bezpieczną ochronę otrzymaliśmy od pana Prezydenta brązowy krzyż zasługi i po 500 złotych. Bardzo się z tego ucieszyliśmy. Ja natychmiast kupiłem sobie motocykl marki Sokół, który zresztą w pierwszy dzień wojny straciłem”. W 1938 r. podczas urlopu młodego policjanta odwiedzili pod Tatrami rodzice. Wtedy ojciec i syn, obaj funkcjonariusze Policji Państwowej, widzieli się po raz ostatni.
PIERWSZE POŻEGNANIE
Wybuch wojny każdego z nich zastał w jego jednostce. – Już 1 września ewakuowano z Poznania rodziny policyjne – wspomina Eugenia Florek, z domu Gromadzińska. – Ojciec odprowadził mamę, mnie i siostrę Bożenę do podstawionych autobusów, serdecznie pożegnał się z nami i zapewnił, że niedługo się zobaczymy. Zawieziono nas do wsi Boczki, niedaleko Łowicza, gdzie mieliśmy poczekać do końca wojny, która w te rejony miała nigdy nie dotrzeć. Działania wojenne toczyły się jednak szybko, front zbliżał się, więc rodziny funkcjonariuszy postanowiono przerzucić dalej. Niestety, tym razem za miast kilkunastu autokarów przysłano jedynie dwa. Do pojazdów mogły wejść tylko najstarsze osoby i matki z małymi dziećmi, reszta miała ewakuować się pieszo i furmankami, na których jechały bagaże. Matka, nie mając wyboru, wsadziła 13-letnią Genię do jednego z autobusów. Obie grupy miały spotkać się w wyznaczonym miejscu. W tym czasie trzech mężczyzn z rodziny Gromadzińskich służyło Polsce, każdy w innym miejscu: senior rodu Ignacy w policji poznańskiej, jego syn Roman w policji zakopiańskiej, a drugi syn Władysław walczył w szeregach Armii „Poznań”.
KIERUNEK WSCHÓD
Policjanci, wykonując rozkazy, ewakuowali się na wschód Rzeczypospolitej. Już 1 września 1939 r. Niemcy weszli do Zakopanego. Załoga komisariatu odjechała do Nowego Targu, a na miejscu został tylko Roman Gromadziński, który razem z kolegą miał zniszczyć radiostację i szyfry, a potem motocyklem dogonić wycofujących się policjantów. W Nowym Targu nie zastali już jednak żadnych funkcjonariuszy, gdyż ci, zgodnie z rozkazem, ruszyli w stronę Krakowa. Na przedmieściach Nowego Targu jadący motocyklem policjanci natknęli się na leżącą w rowie dużą grupę młodzieży, dowodzonej przez podporucznika rezerwy. Perswazje, że obrona w tym miejscu tak małego oddziału wyposażonego w jednostrzałowe karabiny nie ma sensu, nie przyniosły rezultatu. Policjanci, nie chcąc gasić ich ducha, przyłączyli się do uczniów, ale wymogli na dowódcy, aby po pierwszej wymianie ognia dał sygnał do odwrotu. Tak też się stało, lecz policjanci utracili motocykl. Dalej posuwali się pieszo bądź przygodnymi podwodami. Tak dotarli w okolice Łucka, zajętego już przez Sowietów. W nocy natknęli się na policjantów, którzy, służąc w samym Łucku, znali doskonale teren i wymknęli się z pilnowanego miasta. Opowiedzieli o tysiącach funkcjonariuszy, rozbrojonych i trzymanych pod strażą. Roman Gromadziński razem z policjantami z Łucka zawrócił. Nie wiedział, że w okrążeniu był także jego ojciec Ignacy. Gdyby się spotkali... albo obaj zostaliby wywiezieni do ZSRR, albo syn przekonałby ojca, że warto uciekać. A może spotkałby siostrę i losy obojga potoczyłyby się zupełnie inaczej...
OSTATNIE SPOJRZENIE
Nieco wcześniej w tym samym rejonie była przecież Eugenia, która jechała w nieznane autobusem ewakuującym rodziny policyjne. Podczas jednej z przerw w podróży, ukryta w rowie przed ostrzałem niemieckich lotników, znużona usnęła. Obudził ją głos ojca. – Stał nade mną z zatroskaną twarzą – wspomina dziś córka policjanta. – Był jeszcze z jednym funkcjonariuszem z Poznania, którego znałam, ale teraz jego imienia nie potrafię sobie przypomnieć. Ojciec zmartwił się, że rozdzieliłam się z mamą. Bardzo płakałam i chciałam, żeby nie zostawiał mnie samej, chciałam pójść razem z nim. Ojciec miał jednak inne zadania. Powierzył mnie opiece córki policjanta, która podróżowała z trzy miesięcznym dzieckiem. Zostawił 20 złotych, abyśmy kupiły jakieś cieplejsze ubranie, bo zaczynały się już chłody. Wtedy widziałam ojca po raz ostatni. Pamiętam tę jego zatroskaną twarz, gdy pochylał się nade mną. Rodziny policyjne dotarły do Równego, gdzie byli już Rosjanie. Mała Eugenia razem z rodzinami z Poznańskiego postanowiła wracać do Wielkopolski. Przypadek sprawił, że z jednej z wsi na trasie ich podróży w nocy wycofali się Rosjanie, którzy zagalopowali się za daleko na zachód, a nad ranem wkroczyli Niemcy, wypełniając umowę między najeźdźcami. W ten sposób poznaniacy przekroczyli linię frontu, a granica sama przesunęła się, umożliwiając im dalszą podróż. Do Poznania dotarli pod koniec października. Tutaj była już mama z siostrą i bratem Władysławem, który wrócił z kampanii wrześniowej rowerem. Na pierwsze wojenne święta Bożego Narodzenia przyszła kartka od ojca. Pisał z obozu w Ostaszkowie: „Moi Drodzy! Na sam przód życzę Wam pomyślnych i zdrowych Świąt. (...) O mnie proszę być spokojni i być dobrej myśli, gdyż dotąd jestem zdrów. Największą obawę mam o Genię, która pozostała w Równie. Widziałem się z nią ostatni raz w Łucku. O powrocie na razie nic powiedzieć nie mogę. (...)” St. przod. Ignacy Gromadziński był więźniem Ostaszkowa nr 4292. Figuruje na liście wywozowej nr 019/1 z 7 kwietnia 1940 r. Z obozu zawieziono go do zarządu NKWD w Kalininie (Twerze), gdzie zamordowano strzałem w tył głowy. Razem z towarzyszami niedoli spoczywa na Polskim Cmentarzu Wojennym w Miednoje.
BIĆ SIĘ ZA POL SKĘ
Inaczej potoczyły się losy Romana Gromadzińskiego. Wrócił do Zakopanego, ale na jego losie zaważył incydent z sierpnia 1939 r., kiedy to eskortował do Krakowa zatrzymanych Niemców, którzy mieszkali wtedy w Zakopanem. Pochodzący z Poznania Gromadziński znał niemiecki i za arogancję i ubliżanie władzy zdzielił pałką jedne go z Niemców. W październiku obaj zobaczyli się na Krupówkach. Niemiec był w mundurze gestapo. Gromadziński prysnął w boczne, dobrze znane sobie, uliczki. Potem dzięki znajomym góralom przedostał się przez Tatry i przy pomocy Słowaków dotarł do granicy węgierskiej. Zgłosił się na posterunek i trafił do obozu w miejscowości Nagykanizsa. Mimo dobrych warunków młody policjant nie chciał tu czekać na zakończenie wojny. Uciekł do Jugosławii, dotarł do polskiego konsulatu w Zagrzebiu, skąd w Boże Narodzenie już z paszportem i biletami ruszył koleją do Francji. Jako że przed wojną służył w lotnictwie, skierowano go do bazy lotniczej w Lyonie. Po kapitulacji Francji nie stracił ducha i jak większość Polaków przedzierał się do wybrzeża. Francuzi nie chcieli ich przepuścić, ale wobec stanowczości machnęli w końcu ręką. Statkiem dotarli do Anglii, gdzie przywitano ich burzliwymi oklaskami, gdyż Polacy schodzili z pokładu z bronią w ręku. Roman Gromadziński przeszedł szkolenie lotnicze. Został zbrojmistrzem i rezerwowym strzelcem pokładowym. W 1941 r. dostał przydział do 301. Dywizjonu bombowego RAF. Latał w nocnych lotach bojowych nad Europę. Z jednego z nich maszyna trafiona pociskiem wróciła na jednym silniku. Awaryjne lądowanie zakończyło się dla przedwojennego policjanta złamanym obojczykiem. Potem Gromadziński przeszedł ze swoim dywizjonem szlak bojowy wiodący przez Palestynę, Afrykę Północną do Włoch. W 1946 r. wrócił do Anglii, a rok później zdecydował się na powrót do kraju. Po krótkim pobycie w Poznaniu osiadł we Wschowie. Przez ponad 30 lat pracował, jako ekonomista, w zakładzie hodowli zarodowej w Osowej Sieni. Doczekał się dwóch synów. Zmarł trzy lata temu.
PAMIĘĆ I OCZEKIWANIE
Eugenia Gromadzińska też przeżyła wojnę. Skierowano ją do pracy u Niemców, którzy na płynęli do Poznania. Lata te wspomina jako nieustanne pasmo poniżania i bicia. Oficjalnie była opiekunką do dzieci, w rzeczywistości musiała robić wszystko, co kazali jej Niemcy. Jej siostrę wywieziono na roboty do Rzeszy. Rodzinę wyrzucono z mieszkania i przesiedlono do baraków. Gdy zbliżał się front, Niemcy ewakuowali się w popłochu. Pani Eugenia w ostatniej chwili ukryła się, aby nie zostać wywieziona na zachód. Wolność przyszła nagle, ale przyniosła nową rzeczywistość. Gromadzińscy wrócili do swojego przedwojennego mieszkania. Zadenuncjowani, że mają zbyt duży metraż w stosunku do liczby mieszkających, mieli na karku urząd kwaterunkowy. Znowu groziła im eksmisja, bo na mieszkanie przedwojennego policjanta chrapkę miało wielu nowych aparatczyków. Sąsiadka poradziła, aby wzięli na kwaterę jakiegoś wojskowego, to urząd da im spokój. Przypadkowo trafił się ppor. Henryk Florek, który... z ukochaną Eugenią mieszka już 62 lata. Dziś jest emerytem policyjnym, byłym działaczem Klubu Emerytów i Rencistów KGP. – Na ojca czekało się zawsze – mówi Eugenia Florek. – Co prawda mama, aby do stać rentę, wystąpiła po wojnie o uznanie taty za zmarłego, ale nadzieja na przekór doniesieniom ludzi, którzy wracali z „nieludzkiej ziemi”, gdzieś podświadomie się tliła. Brat Roman jeszcze w Anglii próbował szukać go przez Czerwony Krzyż, ale bez rezultatu. Czarno na białym przeczytaliśmy o jego losie w tygodniku „Zorza”, który w 1989 r. zaczął przedrukowywać listy katyńskie. Mimo że byliśmy na to przygotowani, był to szok. W redakcji „Zorzy” pokazano mi dokumenty, nie było wątpliwości. Pani Eugenia działała w rodzinie katyńskiej, a gdy zorganizowali się bliscy pomordowanych policjantów, wstąpiła do Warszawskiego Stowarzyszenia Rodzina Policyjna 1939. Do dzisiaj jest jego skarbnikiem. Ma dwie córki i dwie wnuczki. W Miednoje pierwszy raz była po ekshumacjach w 1992 r. Za wiozła krzyż z danymi ojca. Dziś na Polskim Cmentarzu Wojennym w Miednoje Ignacy Gromadziński ma swoją tabliczkę.
Źródło: Policja 997/Paweł Ostaszewski, nr 11/2008, s. 28-31