Jestem dumna z ciebie, ojcze
– Nie pamiętam, który to był dzień wojny. Jechaliśmy za Wisłę, tak jak inne rodziny policyjne. Tam mieliśmy spotkać się z ojcem – Halina Abramczyk-Drachal przykłada do oczu chusteczkę. – Ruszyliśmy bladym świtem, ostatnie słowa pożegnania, uściski i obietnice krótkiej rozłąki. Cały czas patrzyłam na oddalającą się sylwetkę ojca. Stał z uniesioną ręką. I taki pozostał w mojej pamięci. Nigdy więcej już go nie zobaczyłam
W 1939 r. Halina Drachal miała siedem lat i z radością szykowała się do rozpoczęcia nauki w szkole. Jej starszy brat Ludomir miał po raz pierwszy przestąpić progi gimnazjum. Wojna zniweczyła wszystkie plany rodziny Abramczyków, a głowę rodziny – st. post. Jana Abramczyka, zawiodła na nieludzką ziemię, skąd nigdy do Polski nie wrócił.
ON TU CHODZIŁ
– Wizytę w Ostaszkowie zawsze bardzo mocno przeżywam – Halina Drachal pokazuje zdjęcia z kolejnych pielgrzymek na wyspę Stołbnyj. – Pierwszy raz byłam tu w 1989 roku i przyrzekłam sobie, że muszę wrócić. Tutaj odczuwam bliskość ojca, zdaję sobie sprawę, że on tu był, żywy, chodził tymi ścieżkami. Myślał, tęsknił, nie wiedział, co będzie, ale na pewno miał nadzieję. Miednoje to już cmentarz.
Halina Drachal należy do Warszawskiego Stowarzyszenia Rodzina Policyjna 1939, jest także skarbnikiem Zarządu Federacji Rodzin Katyńskich i wice prezes warszawskiej Rodziny Katyńskiej. W ubiegłym roku, kiedy obchodzono 70. rocznicę zbrodni katyńskiej, pani Halina także odwiedziła drogie sobie miejsca. 2 września, w 10. rocznicę otwarcia Polskiego Cmentarza Wojennego w Miednoje, zapaliła znicz przy tabliczce epitafijnej, a potem odwiedziła Ostaszków.
– Pamiętam, gdy w Miednoje nie było praktycznie nic – mówi córka przedwojennego policjanta. – Przywiozłam wtedy z Polski krzyż, aby postawić go na mogile ojca. Ale... tam nie było żadnych mogił. Szłam i szłam między drzewami i zastanawiałam się, gdzie go zostawić. Za trzymałam się pod jednym z drzew i wkopałam go. Własnymi rękami uformowałam mały grobek. Przyczepiłam zdjęcie ojca.
Wszyscy wtedy tak robili. Synowie i córki sypali swoim ojcom, przedwojennym policjantom, mogiłki, w które wkopywali małe krzyże, przywiezione z ojczyzny. Do tej pory zachowało się wiele z nich, stoją i wiszą na drzewach w kilku miejscach cmentarza. Krzyżyk od pani Haliny też tam jest.
UCIECZKI NA POSTERUNEK
– Los mojego ojca był bardzo bolesny dla dziadka Józefa – wspomina Halina Drachal. – To był miły, ciepły człowiek. Jako młoda dziewczyna próbowałam z nim rozmawiać o ojcu, który był jego najmłodszym synem, ale dziadek zawsze wybuchał szlochem i niczego nie mogłam się dowiedzieć.
Józef Abramczyk wychował samotnie czworo dzieci. Żona umarła wcześnie. W opiece nad dziatwą pomagała siostra. Jan urodził się w 1896 r. w Nagórniku koło Dęblina. Przekaz rodzinny mówi, że służył w legionach, potem dostał się do policji. Ożenił się z Anielą, z domu Kurpiel. Służył w Radomiu, gdzie urodził się mu syn Ludomir, a potem w Skaryszewie, gdzie przyszła na świat Halina. St. post. Jan Abramczyk w 1939 r. był komendantem posterunku w Skaryszewie.
– Większość czasu spędzałam z mamą – wspomina Halina Drachal. – Zawsze jednak tęskniłam za ojcem. Pamiętam nasze radosne spacery, gdy mocno trzymałam tatę za rękę. Starałam się wydłużać mój krok, aby dotrzymać tempa tacie, a on drobił, aby iść równo ze mną. Pamiętam, gdy razem z bratem zostawaliśmy z ojcem, podczas gdy mama szła na proszone herbatki do przyjaciółek. Wtedy było istne szaleństwo – rzucanie poduszkami, gonitwy, a wszystko to razem z psami i kotem! Ale były też poważne rozmowy. Ojciec opowiadał nam o stosunku do innych ludzi. Mówił, że każdy człowiek jest ważny, niezależnie jak wygląda i skąd pochodzi. Z moim bratem prowadził osobne rozmowy, ale w tych już nie uczestniczyłam. Pamiętam za to, jak wykradałam się na posterunek. Zawsze dostawałam potem za to burę od mamy. Nie było to daleko, ale widocznie musiałam mocno tęsknić. Wchodziłam po kilku stopniach, wciskałam głowę między szczebelki balustradki oddzielającej policjanta i pytałam „Czy jest mój tatuś?”. Ojciec, słysząc mój głos, wychodził z pokoju, a ja rzucałam mu się na szyję. To były cudowne chwile.
KONIEC DZIECIŃSTWA
Wojna przyszła nagle, choć od dawna wisiała w powietrzu.
– Mama zaczęła chodzić na szkolenie z obrony cywilnej – wspomina przedwrześniowe dni córka policjanta. – Rodzice wieczorem rozmawiali przyciszonymi głosami, potem tatkę widywałam tylko podczas posiłków.
Gdy wybuchła wojna, zapadła decyzja o ewakuacji rodzin policjantów. Żegnani przez ojców ruszyli ich najbliżsi sześcioma wozami za linię Wisły. Bombardowania, zamęt na drogach, prze mieszczanie się nocami. W końcu policyjne żony podjęły decyzję o powrocie – przecież, gdy to wszystko się skończy, mężowie szukać ich będą właśnie w domach rodzinnych. Szczęśliwie dom Abramczyków ocalał.
Zaczął się nowy rozdział w życiu rodziny policjanta: czekanie na męża i ojca, które dla Anieli Abramczyk trwały do 1981 r., kiedy umarła, nie wiedząc, że od ponad 40 lat była wdową.
– O ojcu dotarły do nas dwie wiadomości – mówi pani Halina. – Pierwszą przyniósł żołnierz rezerwista z naszych okolic, który spotkał ojca w obozie przejściowym, gdzie dokonywano wstępnej selekcji. Wśród jeńców krążyły pogłoski, że żołnierze mają być zwalniani. Ojciec prosił więc, aby przekazać rodzinie wiadomość, że żyje. Żołnierz chciał przed wyjazdem dać ojcu koc wojskowy, bo noce były już zimne. Nie zdążył jednak, bo gdy pewnego dnia wrócił z robót, na które prowadzano żołnierzy, po policjantach i oficerach nie było już śladu. Druga wiadomość pochodziła od syna policjanta z Radomia, który ewakuował się razem z ojcem i razem z nim przebywał przez pewien czas w Ostaszkowie. Wtedy nie znaliśmy tej nazwy. Od ojca nie przyszła żadna kartka. Chłopak ten opowiadał tylko o wyspie, na której w monastyrze umieszczeni byli policjanci. Opowiadał o dotkliwym zimnie i głodzie. Płakaliśmy, gdy mówił o podartej koszuli ojca, powiązanej w supełki...
HALINA, CÓRKA JANA
Rodzina przedwojennego funkcjonariusza Policji Państwowej przetrwała wojnę dzięki ogromnemu poświęceniu i hartowi ducha Anieli, żony st. post. Jana Abramczyka.
– Wtedy kobiety nie były przygotowane do pracy zawodowej, jak dzisiaj – mówi Halina Drachal. – Mama szydełkowała, dziergała serwetki, robiła na drutach swetry, prowadziła mały sklepik, pomagali też ludzie. Brat dojrzał w przyspieszonym tempie. Pracował w młynie, związał się z partyzantką. Nie było najgorzej, ale pamiętam, że dla mnie założenie normalnych butów to było święto. Zwykle chodziłam w sabotach.
Po wojnie młodzież nadrabiała luki w wykształceniu. Halina skończyła szkołę felczerską i z nakazem pracy zaczęła pracować w pogotowiu w Opocznie. Ze służbą zdrowia związana była do emerytury. Gdy wyszła za mąż, przeniosła się do Warszawy. Dziś ma dwójkę dorosłych dzieci: Beatę i Marcina.
W ubiegłym roku, 18 kwietnia, w dzień pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który patronował akcji „Katyń. Ocalić od zapomnienia...”, w Skaryszewie odbyła się uroczystość zasadzenia dębu pamięci ku czci policjanta Jana Abramczyka.
WALCZYĆ O PRAWDĘ
– Boję się, że gdy my, nasze pokolenie, zamkniemy oczy, to młodzi ludzie nie będą już mieli czasu ani ochoty zajmować się historią – pani Halina ciężko wzdycha. – Tli się jednak we mnie nadzieja, że gdy to średnie pokolenie przejdzie już na emerytury, będzie miało więcej czasu, bo teraz jest w strasznej pogoni za pieniądzem. Moje dzieci należą do Rodziny Katyńskiej, muszę z nimi porozmawiać, aby zapisały się także do Rodziny Policyjnej. Życie szybko mija. Kiedyś byłam małą dziewczynką, która z ojcem w mundurze szła przez łąki, która zawisała mu na szyi, gdy przybiegała potajemnie na posterunek. Pamiętam te wypolerowane buty, odprasowany mundur, pozapinane guziki, sprężystą sylwetkę i silne ramiona. Byłam z ciebie bardzo dumna, tato. Teraz moje włosy już dawno posiwiały. Moje pokolenie odchodzi w cień, ale mamy możliwość wreszcie jawnie walczyć i domagać się całej prawdy o tym strasznym ludobójstwie. Czynimy to nadal z ogromną determinacją, ale czy uda nam się, czy zdążymy...
Źródło: Policja 997/Paweł Ostaszewski, nr 2/2011 , s. 34-35