Na stawach cz. 2
Nadchodzi majówka, chyba najbardziej sielski i idylliczny moment roku, gdyż ludzie na nowo, po zimie łakną uroków przyrody i ciepłej aury. Czas na łonie natury umilają piknikowe przysmaki oraz nierzadko dobre lektury. W czasie wolnym i leniwym chętnie sięgamy po melodramaty, bowiem opisy nieszczęść i burz emocjonalnych uniesień dodają pikanterii ospałemu wypoczynkowi. W odosobnieniu można także dopuścić do głosu skrywaną na co dzień potrzebę obcowanie z estetykę dedykowaną kucharkom i pensjonarkom. Kontynuujemy miłosną nowelkę ogłoszoną drukiem w gazecie „Na Posterunku”, którą w maju 1932 zaczytywali się pewnie funkcjonariusze PP, a także ich najbliżsi.
Dziwny się odtąd zrobił Maciej Stępień. Z początku radość, potem smutek wielki. Cóż on tu teraz będzie robił?... Już go nie obchodziły ryby, groble, sławy.
Jakże on to oczy podniesie na taką jasność, na taką biel... Jakże się zbliży? A patrzeć musi i myśleć musi, bo już inaczej nie może. Niczem tego obrazu w myślach nie zatrze, niczem pamięci nie zabije. I zresztą nie chce.
Modlił się potem Maciej Stępień i wzywał pomocy nieba. Cóż miał ze sobą robić ? Jak ze swoim szaleństwem żyć? Wiedział, że to szaleństwo, że to wstyd. Czepiło go się nieszczęście i trzyma. Unikał jej. Unikając, myślał o niej. W obawie, by się nie spotkać, mył się dokładnie, szorował. Zaczął dbać o swój wygląd, o ubranie. Bo jakże: przyzwyczajona do miłych zapachów, do czystości, niechże choć nie ma wstrętu do niego. Z tem wszystkiem krył się zdaleka, wyelegantowany.
Nazbierał raz kwiatków na grobli — smółek, jaskrów, stokrotków — i podał jej, gdy szła do kipieli. Wzięła i podziękowała. Uśmiechnęła się.
Aż się w nim coś ze wzruszenia zatrzęsło. Było mu tak wtedy, jakby go czemś hojnie obdarowała. Stał i patrzał z wdzięcznością, gdy odchodziła. Nagle zawrócił i szedł za nią z łuną w oczach, ze spiekoty w ustach, jakby popiół żuł.
Potem, gdy już zniknęła, w kierunku dworu, rozglądał się dokoła i całował te miejsca na trawie, których dotykała stojąc. Wstawał z płomieniem w licach, z piekącym wstydem w oczach, których nie wiedział gdzie podziać. Płakał wtedy często nad własnym upokorzeniem. Paznokcie zatapiał w ciało. On chłop – ona jasna panienka ze dwora. Hej dola…
Raz się ośmielił zaprosić ją na łódkę. Pojadę na wielki staw obejrzeć michy. Po drodze narwę nenufarów, dobrze?
Zgodziła się chętnie, zajęła miejsce w łodzi. On stanął na dziobie z długim prętem w ręku. Wiosłował. Ona zrywała po drodze kwiaty, widział jak przez palce spływały jej perliste bryzgi. Nuciła coś sobie lub o coś się pytała. Swobodna, w lekkiej sukience, otulającej jej biodra, kolana. Żar z policzków jej tryska, a z ust wilgotnych zrywały się róże, żeby jak sznurki pereł błyskały. Spokojna, ufna niebieskich źrenic pieszczota…
Piąstki, jak dwie zabawki z cukru, w wodzie zanurzone, postać cała na drobnych stopach nachylona, jak bujny, pachnący kwiat. Którego tajemnica pozbawia zmysłów, oszałamia.
Był we władzy tego rozkosznego czaru.
Zapomniał o celu wycieczki, nieprzytomnie krążył po stawie. Ona zrywała nenufary, on wpatrywał się w nią, pił ją oczami. Nie odzywał się ani jednym słowem, bo wiedział, że każdy ruch byłby niestosowny, każde słowo niepotrzebne. Bo zresztą nie wiedział co mówić.
Przeźroczystość wód w zachodzącym słońcu była tak wymowna, że dusza jego kładąc na ten blask wyznanie milczące, była jej znać widoczna.
Tak myślał.
I gdy to pomyślał, przyszła mu szalona chęć wyznać jej to wszystko, powiedzieć to, czego nie odbiła przeźroczysta fala. Czego w niej nie wyczytała. Objąć jej stopy, wyłkać, wyszeptać, a potem razem z nią na dno.
Lecz gdy sobie uprzytomnił, że to zrobić może, że chce – w jak największym pośpiechu i przerażeniu przybił do brzegu. Zbudził się do rzeczywistości. Odeszła..
Maciej Stępień pogrążał się w swój szał.
* * *
We dworze czyniono przygotowania do wesela. Szwaczki szyły wyprawę, odnawiano meble, pokoje malowano.
Panna Joasia przymierzała suknie, stroiła się w welon i mirty — jak to będzie? Przed lustrem stała, przeglądała się, nucąc.
Co sobota przyjeżdżał z miasta narzeczony. Mknęła wtedy czwórka groblą obok wielkiego stawu. Stępień stał z fuzją na grobli, myślał: co to będzie? We dworze, widać, goście.
Nareszcie dotarła do niego wieść. Jak grom uderzyła. Jak ciężkim obuchem zdzieliła po ciemieniu. Siadł nad wodzie, zapatrzył się w bełt fal cichych, nic nie czuł, nie widział. Chaos, zgiełk...
Pewnego dnia przyszła nad staw panienka. Roześmiana, w podskokach, figlarna. Chciała przejechać się łodzią.
Spojrzała na Stępnia, spoważniała.
— Co się stało ?
Stępień stał, ze wzrokiem w ziemi. Potem upadł jej do nóg, zaszlochał.
— Panienko!... Panienko!
Stała, nie rozumiała. Powiodła wzrokiem po stawach, jakby przypominając, chcąc zrozumieć. Zwarjował ?...
Stępień łkał., obejmując jej nogi,
— Niech Stępień będzie rozsądny... — powiedziała z niesmakiem, intuicyjnie odczuwając przyczynę jego wybuchu.
Cofnęła się. Odeszła. Stępień słyszał jej oddalające się kroki, potem powstał.
Spojrzał dokoła po stawach — zapadł mu się świat. Mgła sina... Nic już, niczego nie widział. Dziwił się, że się porusza, chodzi, chrząka. Poco? Na co? Żyć dalej? Jeść kartofle z barszczem ? Babrać się w błocie ? Karmić ryby ? Jutro? Pojutrze? Do śmierci? Sam?...
Latały mu oczach łuny, wichry myśli rzucały jego duszą jak psy wściekłe, zażarte. Na rozdarcie. Jeśli masz moc w sobie — ponad wszelkie moce — to walcz. Albo giń!
Nagle zatrzymał się. Wsłuchał. Aż się cofnął. Półprzytomnie spojrzał w świat — woda! Woda... woda... — majaczyło mu w mózgu, jak opętanie.
Poszedł na brzeg wielkiego stawu, zapatrzył się. Woda... Czarna, zbałwaniona od wichru, wzburzona. Zachłysnął się śmiechem, jak spazmem: woda!
x x x
Lunęły deszcze jesienne, napełniły stawy, wichura rozhuśtała spokojną dotąd toń. Wezbrała powódź, groble ustępowały. Wiatr darł zeschłe trzciny i łamał. Syczał, dął...
We dworze słychać było wiwaty, Panna młoda jechała do ślubu.
....Maciej Stępień z kilofem w ręku kuł śruby, żelazem podważał. Śpieszył się, miał gorączkę; raz wraz spiekłe wargi oblizywał. Na drogę ode dworu spoglądał. Czy zdąży? Zamki wielkiego upustu trzaskały pod siekierą. Oczy sypały skry nieprzytomne. Pracował z nadludzkim wysiłkiem i pośpiechem; z furją i pianą na ustach. Zrujnowane burty chwiały się, chybotały. Już. już… Jeszcze jedno uderzenie siekierą. Trrrach! Buch!..
Konie! Konie! Jeden pojazd, drugi, trzeci... Kareta panny młodej pod groblą!...
Wtem huk, jak od piorunu, chrzęst, chlust Ha, ha!... Zgrzytnęły łańcuchy, szczęknęły , posypały się jak niteczki... Ryk, szum, zgiełk, potop., piekło... Woda z wielkiego upustu runęła w dół na karetę. Zmiotła zaprzęg, przewróciła, skotłowała, strzaskała karetę jak pudełko z tektury. Ludzie, konie w bryzgach piany stoczyły się w dół w rzekę, na wyślizgane głazy, popłynęły... Stępień śmiał się na grobli, oszalały.
Autor: Bolesław Szczyt
Źródło: „Na Posterunku”, 20-21 /1932, str. 4, foto: NAC