Krzyż prawdy i pamięci cz. 1
Przeprowadziłem się do Katowic zaledwie pół roku temu i chociaż samo miasto nie zrobiło na mnie dużego wrażenia, to wystarczyło, że oddaliłem się od zatłoczone¬go centrum, a odnalazłem historię. Przekonałem się, że ludzkie tragedie kryją się właśnie w ciszy prywatności i nieraz trzeba wysiłku, by do nich dotrzeć. Historia, którą napotkałem na swojej drodze, rozpoczęła się tutaj, w mieście nad Rawą, a kontynuowano ją na wschodzie, w cichym lesie - cmentarzu nie opodal Miednoje...
Na terenie Śląskiej Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach, trochę z boku, w otoczeniu krzewów, w niebo wznosi się krzyż, który wskazuje miejsce, gdzie znajduje się Grób Nieznanego Policjanta. Jest to ewenement na skalę światową, nigdzie indziej nie ma obelisku ku czci pomordowanych przedstawicieli porządku publicznego. Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy stanąłem przed nim. Szedłem tam z Witoldem Banasiem, prezesem Ogólnopolskiego Stowarzyszenia „Rodzina Policyjna 1939 r.” zrzeszającego rodziny pomordowanych policjantów, a zarazem inicjatorem budowy grobu. Rozmawialiśmy o bestialstwie zbrodni dokonanej na jeńcach obozu ostaszkowskiego. Jednak im bardziej zbliżaliśmy się do monumentu, tym szybciej nasza rozmowa milkła. Tutaj ważna była cisza i hołd, który w milczeniu oddawaliśmy 6295 niewinnym ofiarom sowieckiego terroru pogrzebanym w lesie nie opodal Miednoje.
Po odzyskaniu Górnego Śląska w 1922 roku polska Policja Państwowa powiększyła się o odrębną administracyjnie, podlegającą bezpośrednio Ministerstwu Spraw Wewnętrznych Policję Województwa Śląskiego. Składała się przeważnie z weteranów walk o niepodległość. Wspomina Jan Bógdoł (jego ojciec, Wincenty, służył w komisariacie przy ul. Jagiellońskiej w Katowicach): Ojciec urodził się niedaleko Strzelec Opolskich, jako miody chłopak trafił do armii pruskiej, potem był w niewoli francuskiej, a po wojnie brał udział w powstaniach śląskich. Podczas zrywu niepodległościowego służył w żandarmerii powstańczej w komisariacie w Bogucicach, żeby później pracować w policji plebiscytowej.
Podobnie wyglądała droga do policji większości z 580 policjantów, którzy na początku II RP tworzyli zręby Policji Województwa Śląskiego. Z czasem ta liczba wzrosła do 60 oficerów oraz 2245 szeregowych. W sumie w Policji Państwowej pod koniec lat trzydziestych służyło 876 oficerów i 29 936 szeregowych, co w połączeniu z policją śląską dawało niezbyt wielką liczbę. Mówi Witold Banaś: Proszę się nią nie sugerować. Wszystko to byli weterani walk o niepodległość, bądź młodzi, doskonale wyszkoleni ludzie, wychowani w poczuciu honoru i miłości do Ojczyzny...
Agresja niemiecka zastała policję jednak nieprzygotowaną do skutecznej obrony, głównie z powodu braku jasnych rozkazów. Na miejscu miała pozostać jedynie broniąca stolicy policja warszawska oraz pomorska, która została włączona do Dowództwa Lądowej Obrony Wybrzeża. Reszta oddziałów miała się wycofać na wschód. Istniały nawet koncepcje przerzucenia policji wraz z administracją państwową do Europy Zachodniej. Mimo to Policja Państwowa chciała walczyć, co zadaje kłam powojennym teoriom o jej tchórzostwie. Wspomina Jadwiga Bałoś (jej ojciec służył w Wojkowicach Kościelnych): Ostatni raz widziałam ojca, gdy jechał ze swoją jednostką do Kielc. Pamiętam jego braci, namawiali go, prosili, błagali, żeby zdjął mundur, a oni go jakoś ukryją. Nie chciał się zgodzić, twierdził, że obrona kraju to jego obowiązek.
17 września 1939 roku wkroczyli Rosjanie. Mimo rozkazu Naczelnego Wodza marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego zakazującego walki z Armią Czerwoną, część oddziałów policji wraz z wojskiem i Korpusem Ochrony Pogranicza postanowiła stawić opór agresorowi. Do historii przeszła obrona Grodna, gdzie od 20 do 22 września opierali się przeważającemu liczebnie wrogowi. Po zajęciu miasta kilkunastu policjantów zostało rozstrzelanych.
W ślad za Armią Czerwoną postępowało NKWD, które wyłapywało funkcjonariuszy Policji Państwowej, Policji Województwa Śląskiego, Straży Granicznej oraz Straży Więziennej. W Tarnopolu aresztowano 1400 policjantów z jednostek śląskich, wycofujących się do tej pory zarekwirowanymi autobusami. Ojciec Witolda Banasia, który do 1932 roku pracował w Czeladzi, a następnie przeniósł się wraz z rodziną do Rohatynia na kresach wschodnich, został zatrzymany w Stratyniu w województwie stanisławowskim. Wszystkich mężczyzn zgromadzili na błoniach w pobliżu rzeki, także żołnierzy i policjantów. Kazali się położyć i tak ich trzymali przez 24 godziny. Kto podniósł głowę - ryzykował śmiercią - wspomina pan Witold, który był tego świadkiem. Część polskich policjantów miała szczęście - udało im się przedostać na Węgry. Pozostali zostali rozstrzelani bądź internowani w obozach przejściowych organizowanych przez NKWD. W ręce Rosjan wpadło ok. 10 000 policjantów. Dalsze 3000 zginęły podczas walk bądź zostały zamordowane, jak ci w Mostach Wielkich, gdzie cały stan osobowy szkoły (mieściła się tam jedna z trzech szkół dla szeregowych) został zgromadzony na placu apelowym, a następnie rozstrzelany z karabinów maszynowych.
W październiku 1939 roku rodziny policjantów pełniących służbę na kresach wschodnich zostały poinformowane, że mają się pożegnać z ojcami, mężami. Wspomina Witold Banaś: W dużym pomieszczeniu długie ławy, z jednej strony policjanci, z drugiej rodziny. Tłok wielki. Ojciec rozmawia z matką, mnie nie widzi. Nagle mnie dostrzegł i krzyknął: - Synku, już nigdy Cię nie zobaczę! Spojrzałem na niego i właściwie go nie poznałem, bo tak był zmaltretowany po śledztwach.
Jeńcy obozów przejściowych zostali rozlokowani w trzech miejscach: w Ostaszkowie, Kozielsku, Starobielsku. Prawie 6 tysięcy funkcjonariuszy Policji Państwowej wraz ze Strażą Graniczną, Korpusem Ochrony Pogranicza oraz Strażą Więzienną trafiło do Ostaszkowa. Sam obóz był oddalony od miasta o 11 kilometrów i znajdował się w monastyrze Niłowa Pustyń. Tam w nie ogrzanych celach funkcjonariusze porządku publicznego II RP oczekiwali na swój los.
Rodziny dowiedziały się o miejscu pobytu jeńców dopiero przed świętami. Wtedy dotarła pierwsza partia listów. Wynikało z nich, że są cali i zdrowi. Jedni prosili o odzież, inni o kawałek suchej kiełbasy, o ciepły sweter. Wspomina Witold Banaś: Ojciec zwraca się do mnie - przywiozę Ci zabawkę. To dobrze pamiętam. Prosi mnie, żebym opiekował się matką, bo jestem już dorosły. A ja mam dopiero 8 lat.
Mówi Wanda Kustra (jej ojciec, Wawrzyniec Wośko, był jeńcem Ostaszkowa): Otrzymaliśmy list od ojca, ostemplowany przez sowiecką cenzurę. Pochodził z Ostaszkowa. Tata pisał do nas, że żyje i dobrze się czuje. Pytał także, czy mamy co jeść, to była jego największa troska. Tylko kilka słów, ale przynoszących nam ogromną ulgę. Potem nie otrzymaliśmy już nic.
5 marca 1940 roku Ławrientij Beria wysłał do Stalina projekt rozwiązania problemu polskich jeńców opatrzony klauzulą ściśle tajne. Do tego pisma mieli dostęp tylko najwyżsi dostojnicy państwowi.
Przemarznięci, schorowani, niedożywieni polscy jeńcy zostali w nim uznani za „nieprzejednanych wrogów władzy radzieckiej”, którzy „usiłują kontynuować działalność kontrrewolucyjną oraz agitację antyradziecką (...). W związku z tym (...) NKWD uważa za niezbędne sprawy (jeńców polskich - przyp. aut.) rozpatrzyć w trybie specjalnym z zastosowaniem wobec nich najwyższego wymiaru kary - rozstrzelania”. Miało się to odbyć „bez wzywania aresztowanych, bez przedstawiania zarzutów, (...) bez aktów oskarżenia (...), na podstawie zaświadczeń przedstawionych przez Zarząd ds. Jeńców NKWD ZSRR”. Na dokumencie podpisali się, aprobując go, Stalin, Mołotow, Woroszyłow oraz trzej inni wysocy rangą członkowie WKP(b).
Jeszcze przed wydaniem wyroku, bo w lutym, rodziny otrzymały drugą partię listów. Nie było w nich żadnej informacji, czy paczki z żywnością i odzieżą dotarły do obozu. Z listów uderzał optymizm - jeńcy wierzyli, że niedługo będą wolni, nakazywali żonom dbać o siebie i o dzieci.
Witold Banaś zauważa: Nie było w tym nic dziwnego, przecież konwencja genewska zakazywała zabijania jeńców, a oni byli jeńcami. Owszem, wiedzieli, że może zginąć stu, nawet dwustu, ale nie ponad sześć tysięcy.
Maria Madej (jej ojciec, Józef Pisulski, był jeńcem Ostaszkowa) dodaje: Myśleliśmy tak - skoro przeżył zawieruchę pierwszych dni wojny, to znaczy, że jest bezpieczny i wróci. Wysłaliśmy do ojca list, ale nie otrzymaliśmy już nigdy żadnej odpowiedzi.
4 kwietnia 1940 roku rozpoczęty się codzienne transporty jeńców do Kalinińskiego Zarządu Obwodowego NKWD. Tam w stojących na bocznicy wagonach Polacy byli przetrzymywani do późnego popołudnia. Potem przewożono ich do budynku przy ulicy Sowieckiej, gdzie byli przesłuchiwani. Wraz z nastaniem zmroku sprowadzono ich do pomieszczenia, gdzie sprawdzano tożsamość. Następnie pojedynczo przechodzili do celi, gdzie czekał na nich kat ubrany w skórzany fartuch oraz takie same rękawice, sięgające za łokieć, i pilotkę.
W chwili, gdy jeniec pochylał głowę, gdyż pomieszczenie się zniżało, padał strzał... Odgłosy egzekucji tonęły w dźwiękochłonnym obiciu drzwi oraz w hałasie wielkich wentylatorów. Ciało owijano w płaszcz i wrzucano na wyłożoną brezentem ciężarówkę. Początkowo w ciągu nocy chciano w ten sposób likwidować trzystu jeńców, jednak ze względu na coraz wcześniejszy świt górny limit ustalono na 250 osób. W czasie, gdy po krwawej robocie kaci wypijali przydziałową skrzynkę wódki, samochody wiozły ciała do oddalonego prawie o 30 km lasu, znajdującego się nie opodal Miednoje. Tam ich grzebano, a w zasadzie wrzucano do głębokich na prawie cztery metry dołów wykopanych uprzednio przez koparki. Następnie przysypywano ciała ziemią. Jak później określił w czasie przesłuchań Dymitr Tokariew, szef kalinińskiego NKWD, to był cały przemysł, fabryka. W ten sposób do 19 maja 1940 roku, kiedy dotarł ostatni transport, pochowano 6295 ciał funkcjonariuszy Policji Państwowej, Policji Województwa Śląskiego, Straży Granicznej, Korpusu Ochrony Pogranicza, Straży Więziennej oraz księży i ziemian z kresów wschodnich. Przez ponad pięćdziesiąt lat spoczywali w około 20 dołach śmierci, na których wybudowano dacze dla funkcjonariuszy NKWD.
Źródło: Gazeta Policyjna/Tomasz Cygan, nr 35/1999, s. 8-9