Konspiratorzy, synowie policjanta cz. 2
„SWOI” W AKCJI
Krótko było spokoju, po Rosjanach przyszło UB. Rodacy byli mniej pobłażliwi. W drugiej połowie lipca 1945 roku „Andzika” wraz z matką (ojca znowu nie było w domu, brat pozostawał w lesie) aresztowano i przewieziono do sztabu I Dywizji im. T. Kościuszki w Siedlcach, gdzie więziono ich przez miesiąc.
Przesłuchujących interesowały struktury Rejonu Sarnackiego AK; nie wyciągnęli nic. Uwolnili aresztowanych jednak dopiero po przedstawieniu przez ojca oświadczenia, że o ile „Andzik” pomagał podziemiu podczas wojny, o tyle teraz nie ma nic wspólnego z konspiracją i po podpisaniu zobowiązania, że Mikołaj Pietruczuk – jako opiekun nieletniego – dopilnuje, by syn nie wiązał się z ugrupowaniami antyrządowymi. Drugim warunkiem było ujawnienie się „Granita”, co też nastąpiło. Obiecano mu bezkarność, ale nie wierząc w nią, Ryszard Pietruczuk umknął na Ziemie Odzyskane i zaszył się tam.
Miał rację. 13 stycznia 1946 r. „Andzik” trafił za kraty UB drugi raz – tym razem już jako pełnoletni, i tym razem wraz z ojcem. Chodziło o kontakty z oddziałem „Młota” i udzielaną mu pomoc. Na „Andziku” ciążył dodatkowy zarzut nielegalnego posiadania broni (w rzeczywistości były to pistolet sportowy, który pożyczył koledze, i zdezelowany karabin wyrzucony do rzeki na chwilę przed przeszukaniem schowka w trakcie jednej z licznych rewizji w ich do mu).
UB miało dobrych kapusiów. Choć Placówka Bużka została oficjalnie rozformowana, Mikołaj Pietruczuk nie zaprzestał konspirowania. Częstym gościem u niego bywał Edward Gregorczuk, ps. „Bonawentura”, delegat „Młota” na okolice Sarnak. W czasie przemarszów oddział „Młota” nie jednokrotnie korzystał z noclegów, regularnie zaopatrywał się w żywność, a czasem i broń. W czasie jednej z wizyt „Młota” Mikołaj Pietruczuk przedstawił mu młodszego syna, który osobiście wręczył dowódcy oddziału pistolet maszynowy schmeisser – jedną z kilku sztuk broni przekazanej przez braci antykomunistycznemu podziemiu (3 niemieckie kbk; 4 pistolety maszynowe: brytyjski sten, rosyjska pepesza, niemieckie schmeisseri StG. 44, czyli pierwowzór kałasznikowa – rzadkość nawet w Wehrmachcie, a co dopiero w oddziałach partyzanckich; 1 niemiecki rkm oraz pistolet).
Ojca i syna chciano najpierw zmiękczyć zwykłym biciem. „Andzik” szczególnie ze złościł przesłuchującego go kpt. „Lutka” (był to raczej pseudonim, nie nazwisko) ironiczną odpowiedzią, że nie zna nikogo o tak rzadkim imieniu, jak Bonawentura, ale napotkał je w książce „Tajemnicza wyspa”. W tym czasie, aresztowany wcześniej, skatowany „Bonawentura” siedział tuż za nim. Skonfrontowano go z nim, tak jak wcześniej ojca. I tym razem bezskutecznie. Później przez trzy dni i noce we trzech – obaj Pietruczukowie i „Bonawentura” – siedzieli na odkrytej pace ciężarówki na środku podwórca placówki UB, pilnowani przez strażników z odbezpieczoną bronią. Mieli być przynętą na „Młota”.
W tym czasie „Andzika” zabrano na przesłuchanie w sprawie broni. Początkowo nie przyznawał się, ale widząc, że UB ma dobrą orientację, postanowił grać inaczej – przyznać się, ale tak modyfikując fakty i daty, by trop urywał się na nim, a jemu samemu nie groziła odpowiedzialność karna. Wierzył, że może się udać. Na zakończenie przesłuchania usłyszał rozkaz kpt. „Lutka”, by wartownik wyprowadził go za ogrodzenie i rozstrzelał. Żołnierz wyprowadzić wyprowadził, kazał się odwrócić, a gdy chłopak nie chciał wykonać polecenia, mówiąc, by strzelał mu w oczy, zarepetował pepeszę, ale po chwili zabezpieczył. Powiedział, że kapitan nie może jemu, żołnierzowi, wydać takiego rozkazu i sam może sobie rozstrzeliwać, jak chce. „Andzik” ponownie trafił na pakę ciężarówki, do ojca i „Bonawentury”.
Jeszcze po pół wieku Zygmunt Pietruczuk zastanawiał się, czy żołnierz nie chciał mordować, czy była to tylko kolejna próba zastraszenia. Raczej ta druga wersja była bliższa prawdzie – przecież nie o zdezelowaną broń szło, lecz o „Młota” i „Bonawenturę”. W ten sposób próbowano złamać ojca, wiedział więcej niż syn. Następnego dnia czekała go jeszcze wizyta w domu i 2-godzinne brodzenie po szyję w wyrąbanej przerębli w celu znalezienia wyrzuconego karabinu (wyratowała go matka, która przedarła się przez zadziwionych żołnierzy UB i po prostu wyrwała go z wody). Przywieziono go z powrotem na przesłuchanie, po czym ponownie znalazł się obok ojca i „Bonawentury”.
Gdy zasadzka się nie udała, więźniowie zostali przewiezieni do siedziby UB w Siedlcach. W nie ogrzewanej piwnicy, mając do dyspozycji tylko kurtkę ojca (świąteczny kożuch matki, który Zygmunt zdołał zabrać z domu po przymusowej „kąpieli”, zrabowali ubowcy), Pietruczukowie spędzili jeszcze trzy tygodnie. W końcu schorowani (następstwa będą odzywać się u obu do końca życia), ale żywi wrócili do domu.
Zmasakrowanego „Bonawenturę” znaleziono po kilku dniach przy drodze – „zamordowanego przez reakcyjne bandy”, jak głosiła oficjalna wersja.
MILCZENIE
Bojący się kolejnych represji, skłóceni z mieszkańcami Bużki, którzy zapalili się do walki z „kułactwem” i oczekiwali, że młynarz będzie spłacać za całą wieś ustanowiony przez władze kontyngent żywności, męczeni kolejnymi donosami, Pietruczukowie sprzedali w 1947 roku gospodarstwo i przenieśli się do Terespola. To było jedyne wyjście – dalsza walka doprowadziłaby tylko do zagłady rodziny.
Mikołaj Pietruczuk nie zaznał jednak spokoju.
– Dziadek już po przeniesieniu się do Terespola został aresztowany, wydaje mi się, że pod mocno naciąganym zarzutem sabotażu, gdyż zwolniono go podczas amnestii więźniów politycznych w 1956 r. – mówi Zuzanna. – Nie mogę wykluczyć, że angażował się w działalność opozycyjną, gdyż pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że przez nasz dom przewijali się różni księża, a Kościół wtedy stanowił ośrodek oporu.
„Stawiński”, „Granit” i „Andzik” rzadko mówili o przeszłości.
– Chciano uchronić dzieci przed angażowaniem się w politykę, za co rodzina zapłaciła wysoką cenę – ocenia Zuzanna.
Kolejne pokolenie nie miało możliwości szczegółowo jej poznać. Zygmunt dopiero w 1991 roku spisał życiorysy brata (zmarłego tragicznie w 1957 roku na skutek zatrucia substancjami toksycznymi w Zakładach Chemicznych w Oświęcimiu, w których pracował) i swój, a w 1998 roku poczynił szersze zapiski w odpowiedzi na list z pytaniami od Janusza Nowosielskiego, autora książki „NSZ na Podlasiu”. Przypadkiem, w trakcie domowych porządków, zostały one odnalezione przez najstarsze z dzieci „Andzika”, nieżyjącego już Andrzeja. Niestety, wyglądają na niedokończone...
Źródło: Policja 997/Przemysław Kacak, nr 12/2009, s. 23-25