85 lat temu miał miejsce „Marsz na Myślenice"
Mussolini miał w 1922 r. swój marsz na Rzym, Hitler w czerwcu 1934 r. – „noc długich noży”, a niedoszły wódz polskiego faszyzmu inż. Adam Doboszyński pomaszerował w 1936 r. do Myślenic i zaatakował posterunek Policji Państwowej. To właśnie w nocy z 22 na 23 czerwca stojąc na czele grupy około 70 członków Stronnictwa Narodowego z Krakowa opanował podkrakowskie Myślenice. Po przecięciu linii telefonicznej i opanowaniu komisariatu policji napastnicy spalili szereg żydowskich sklepów w rynku i synagogę, a nad ranem wycofali się z miasta. W starciach ze ścigającą bojówkarzy policją i strażą graniczną zginęło dwóch z nich, a jeden został ranny.
Zdarzył się w Polsce wypadek w najwyższym stopniu zbrodniczy, a zarazem jakiś szaleńczy i głupi. Wszystkie te nazwy razem cisną się na usta, gdy mowa o tem, co się stało w Myślenicach, woj. krakowskiego w nocy z 22 na 23 czerwca 1936 r. – pisał onegdaj z nieukrywanym oburzeniem dziennikarz policyjnego tygodnika „Na Posterunku”. I dodawał: To jakby zajazd staropolski, jakby rebelia i rokosz szlachecki sprzed lat 200 na małą skalę.
Oburzenie wynikało pewnie również z faktu, że jakiś „pan dziedzic z Małopolski” śmiał podnieść rękę na „władzę”, czyli Policję Państwową i urząd starosty, zakłócić spokój obywateli i porządek publiczny.
Tym dziedzicem był 32-letni inż. Adam Doboszyński, właściciel majątku w Chorowicach, koło Skawiny, prezes zarządu Stronnictwa Narodowego na powiaty krakowski i myślenicki. Mimo młodego wieku był on już aktywnym działaczem politycznym o radykalnych „narodowych” poglądach, autorem kilku głośnych książek i wielu artykułów publicystycznych, w których wykładał swoje antysemickie, nacjonalistyczne przekonania. Głosił je także na licznych wiecach i spotkaniach, zjednując sobie dosyć szerokie grono zwolenników. Zwłaszcza w środowiskach robotniczych i małorolnych chłopów. Przekonania i postawę Adama Doboszyńskiego doskonale obrazują słowa wypowiedziane podczas pielgrzymki narodowej do Kalwarii Zebrzydowskiej, w której uczestniczył w dniu 14 sierpnia 1935 r.,
„ Racz nam dać, Panie, Polskę Wielką i Godziwą, która by była na wzór Królestwa Twego!”.
Wiosna 1936 roku sprzyjała wystąpieniom wobec Policji Państwowej głównie za sprawą wydarzeń tzw. Krwawej Wiosny 1936, podczas której policja spacyfikowała protestujących robotników w fabryce „Semperit”. Akcje solidarnościowe z robotnikami doprowadziły do starć z policją, w wyniku których
8 osób zginęło, a 26 zostało rannych. Do walk ulicznych dochodziło w całym kraju, przez co uwidaczniała się z jednej strony brutalność policji, a z drugiej szerzący się komunizm. Zygmunt Wasilewski w „Myśli Narodowej” pisał o tym: Sytuacja stała się jasna. Stoją przeciwko sobie dwa fronty: jeden narodowy, drugi międzynarodowy organizowany przez Żydów. Z pewnością podobne odczucia musiał mieć przyszły organizator Wyprawy Myślenickiej. Na jego decyzję, w kontekście działań policji, mogła wpłynąć też sprawa zamordowania Wawrzyńca Sielskiego. Był to jeden
z najzdolniejszych działaczy terenowych Stronnictwa Narodowego, działający w powiecie konińskim, gdzie SN pod jego rządami wyrosło na absolutnie dominującą siłę polityczną w regionie. Akcje przeciwko tzw. sanacji i żydostwu, przyniosły odwet w postaci decyzji o aresztowaniu Sielskiego
i osadzeniu go w Berezie Kartuskiej. Narodowcy obwarowali się jednak w jego dworku w Wyszynie
i przez 2 dni nie dali aresztować swojego przywódcy. 17 lutego Sielski został jednak zastrzelony przez policję, co odbiło się szerokim echem w całej Polsce.
Działalność polityczna, a szczególnie szerzenie idei narodowych szybko zwróciły uwagę organów bezpieczeństwa państwa na osobę inż. Doboszyńskiego. Policja uznała go za polityka niebezpiecznego. Często konfiskowała jego propagandowe broszury, rozpędzała zebrania zwolenników, zatrzymywała współpracowników. Jednak samemu prezesowi włos z głowy dotąd nie spadł. Przyglądano mu się tylko bacznie, bowiem zaczął podejmować próby tworzenia przy kołach terenowych swej partii tzw. drużyn ochronnych, będących w rzeczywistości nielegalnymi organizacjami paramilitarnymi (bojówkami paramilitarnymi). To właśnie jedną z takich drużyn ochronnych wykorzystał w czerwcową noc 1936 r. inicjator marszu na Myślenice - Adam Doboszyński.
Ostateczną decyzję o zorganizowaniu Marszu na Myślenice, Doboszyński podjął po powrocie z zakończonych 6 czerwca ćwiczeń wojskowych , gdzie zauważył braki w zaopatrzeniu i uzbrojeniu armii - to jak później zeznawał podczas procesu - wzbudziło u niego „obawy katastrofy”. Ponadto zewsząd jak sam podkreślał dochodziły go głosy o represjach policyjnych na członkach Stronnictwa i faworyzowaniu przez władze lokalne Frontu Ludowego kosztem Stronnictwa Narodowego. Dzień później w Krakowie na zebraniu Rady Powiatowej Stronnictwa Narodowego, piętnował istniejące stosunki polityczne i wewnętrzne w państwie, wskazując na wzmocnienie reżimu sanacyjnego rękami gen. Składkowskiego, który jako Minister Spraw Wewnętrznych, polecił utworzenie pięciu nowych kompanii policyjnych. W tej sytuacji, jak stwierdził, musi zrobić coś, co „będzie krzykiem tak doniosłym, że będzie go słyszała cała Polska”. Między 12 a 15 czerwca, udał się na wycieczkę rowerową do Nowego Targu, zatrzymując się po drodze w Myślenicach, Mszanie Dolnej i Stryszawie, czyniąc tym samym rekonesans przed właściwą operacją. W ramach dalszych przygotowań 22 czerwca Doboszyński wysłał sygnały do drużyn ochronnych w Tyńcu, Liszkach, Libertowie, Skotnikach, Korabniku, Ochodzy i Bukowie, by stawili się w lesie chorowickim w tzw. Piekiełku, gdzie swój majątek miał organizator wyprawy. Po okresie przygotowań nastał czas czynu, który miał się urzeczywistnić w „Marszu na Myślenice”. Sam Doboszyński swoją decyzję tak argumentował w czasie procesu: „Czyn mój wedle mych zamierzeń miał być demonstracją polityczną przeciwko stosunkom policyjnym i administracyjnym panującym w powiecie myślenickim”. Na miejscu zbiórki o godzinie 23.00 stawiło się ok. 70 osób, z czego najwięcej, bo 15 z samych Chorowic. Doboszyński ubrany w kremową koszulę z wyszytym Mieczykiem Chrobrego na ramieniu, oficerskie buty i pas oraz pas poprzeczny, na którym również miał symbol SN, powiedział do zebranych: „Idziemy na Myślenice, dzisiaj się rozpoczyna!”. Kilku z zebranych, m.in. cała drużyna z Tyńca, widząc co się dzieje, rozeszła się do domów, inni zaś narzekali, iż nie wzięli ze sobą broni. Uzbrojenie już 50-osobowego oddziału Doboszyńskiego było niewielkie, oprócz samego przywódcy, który miał rewolwery „Steyer” z 64 sztukami naboi i „Smith & Wesson”z zapasową amunicją 100 sztuk, jego oddział posiadał zaledwie 4 rewolwery, obcięty karabin, drewniane pałki i metalowe pręty oraz siekiery. Szybko sformowano szyk marszowy i czwórkami ruszono z Chorowic, przez Głogoczów, dalej szosą prosto do miejsca akcji. Uczestnicy marszu przeszli (część jechała na rowerach pełniąc rolę zwiadu) ok. 20 kilometrów, co zajęło im ponad 4 godziny. Po drodze, zanim Doboszyński wkroczył do miasta, nakazał swoim ludziom przecięcie drutów telegraficznych, łączących Myślenice z Krakowem, Dobczycami i Pcimiem. Co do samej grupy idącej na Myślenice, to warto wspomnieć, iż była ona bardzo zróżnicowana wiekowo, gdzie najmłodszy uczestnik miał 17 lat, najstarszy zaś 59. Większość z nich była robotnikami w średnim wieku. Sam Adam Doboszyński - dziedzic z Chorowic, miał wówczas 32 lata.
Idąc na czele oddziału „pospolitego ruszenia” Doboszyński dziarsko zmierzał do wyznaczonego przez siebie celu, mając na sobie plecak, a u boku dwa rewolwery. W nocy o godzinie 3.30, 23 czerwca 1936 roku, wkraczając do Myślenic, Doboszyński podzielił uczestników wyprawy na trzy grupy.
Pierwsza, uzbrojona w rewolwery, dwudziestoosobowa pod dowództwem samego Doboszyńskiego, ruszyła na posterunek policji. Zastali tam jednego posterunkowego, Stefana Małeckiego, który zaskoczony, zerwany na nogi, w bieliźnie wygrażał wkraczającym do środka narodowcom. Doboszyński zakazał bicia policjanta, jednak jak tylko odszedł, posterunkowego uderzono kijem w głowę. W tym czasie reszta uczestników, na polecenie dowódcy, opróżniała szafki i biurka w poszukiwaniu broni. Zabrali 14 karabinów, 4 rewolwery i amunicję (osiem karabinów mauser i sześć starych manlicherów, kilka bagnetów, cztery rewolwery nagant, kilkaset naboi, granaty łzawiące, policyjne pałki i kajdanki). Posterunek zdemolowano, wywracając szafy, niszcząc drzwi, telefon i maszynę do pisania. Gdy jedna grupa próbowała zabraną właśnie broń strzelając po posterunku, Doboszyński podszedł do Małeckiego mówiąc: „Żal mi pana, że pana tak haratnęli, jesteśmy narodowcami!”. Cała akcja na posterunku trwała 15 minut, wychodząc grupa krzyczała do posterunkowego: „nie bij, skurwysynu, narodowców!”, po czym jeden z uczestników uderzył go kilka razy gumową pałką w głowę. Była to prawdopodobnie odpowiedź na brutalność tamtejszej policji, m.in. za wybicie zębów Stanisławowi Płoskonce. Podczas procesu, Doboszyński o napadzie na posterunek wspominał, iż chciał pokazać, jak bardzo kruchy jest reżim policyjny.
Druga grupa miała w tym czasie niszczyć sklepy żydowskie na rynku, jednak jak się wydaje, rozpierzchła się wcześniej, więc de facto zrobiła to przede wszystkim ta część uczestników, która była
z Doboszyńskim. Nakazał on, żeby nie rabować, a niszczyć towary ze sklepów miejscowych Żydów, m.in. Olgi Weizman, Rozy Goldstein, Hirscha Westreichera, Feli Zenker i sklep Beckera. Scenariusz wszędzie był ten sam, najpierw wybijali szyby, rozbijali witryny, potem wyrzucali na bruk artykuły przemysłowe i wyposażenie sklepów. Na rynku rosła góra z materiałami konfekcyjnymi wynoszonymi przez narodowców. Na koniec wszystko to napastnicy oblali naftą i podpalili. Ponadto w czasie tej części operacji pobito co najmniej dwóch Żydów - handlarza pieczywem Jude Berkowicza i czeladnika piekarskiego Leibe Weksberga.
Grupa trzecia, licząca zaledwie trzy osoby, miała za zadanie podpalić bożnicę. Organizator wyprawy przygotował w tym celu naftę i butelkę i przekazał ją tejże grupie. Podpalenie nie udało się,
a jedynym efektem tej akcji była wypalona dziura w podłodze przedsionka, po wrzuconej przez okno płonącej nafcie w butelce.
Plan napadu obejmował jeszcze odszukanie starosty powiatu myślenickiego Antoniego Basary
i przykładne jego ukaranie „za zdradę interesów narodowych”. Gdy Doboszyński uznał, iż żydowskie sklepy są wystarczająco zdemolowane nakazał zbiórkę, po czym udał się wraz z wybraną przez siebie 10-osobową grupą do mieszkania starosty myślenickiego Antoniego Basary. Przywódca nakazał swoim ludziom, by zniszczyli to mieszkanie, jednak absolutnie nic nie grabili. Nacjonaliści wyważyli drzwi
i rozpierzchli się po pokojach, rąbiąc siekierami cały dobytek. Starosta, człowiek - co często podkreślała prasa narodowa - bez średniego wykształcenia, ukrył się wraz ze swoją gospodynią Kunegundą Turek w komórce obok kuchni. Na pytanie czy jest starostą, mężczyzna stwierdził, iż Basara jest
w Jordanowie, co gospodyni potwierdziła, kłamiąc, że mężczyzna obok to tylko gość, krewny Antoniego Basary. Odchodząc Doboszyński powiedział: Proszę przekazać panu staroście, że przyszliśmy mu odpłacić za opiekę nad Narodowcami.
Cała akcja w Myślenicach trwała godzinę, z miasta ludzie Doboszyńskiego wyszli więc o godzinie 4.30. Przy moście na Rabie, czekała na nich furmanka z zakupioną wcześniej przez Doboszyńskiego żywnością i paczkami papierosów. Około godziny 10 dotarli do okolic Poręby, gdzie zarządzono odpoczynek. Tam Doboszyński nakazał uformować 2 patrole, liczące po 8 osób, uzbrajając je i posyłając: jeden w kierunku Myślenic, drugi Trzemeśni.
Około godziny 15.00 do Poręby dotarły oddziały pościgowe Policji Państwowej, podzielone na trzy grupy operacyjne pod dowództwem kom. Królikiewicza oraz starszych przodowników Polaka
i Szafrańskiego, które ruszyły w pościg za zbuntowanymi narodowcami. Tam też w pobliżu Poręby doszło do pierwszej potyczki z grupą starszego przodownika Michała Polaka. Doboszyński widząc idących na niego policjantów, ustawił ludzi w jednej linii, oddalonych od siebie o kilka metrów. Rozpoczęła się strzelanina. Przywódca wyprawy był na to przygotowany zakupując wcześniej bandaże i jodynę. Niestety przydały się, gdyż dwóch narodowców zostało rannych, z czego jeden, Józef Pałka, zmarł kilka dni później w szpitalu w wyniku odniesionych ran. Doboszyński najpierw cofnął oddział
o ok. 300 metrów, potem próbował zaatakować wraz z 3 towarzyszami, oddział policji z prawego skrzydła. Niestety w tym czasie, resztę narodowców policja zdążyła otoczyć i rozproszyć. W tym samym czasie Doboszyńskiemu udało się bezpiecznie wycofać i połączyć z jednym z wysłanych wcześniej patroli (zdekompletowanym wskutek odejścia z niego części narodowców). Grupa od tego momentu liczyła 10 uczestników. Ruszyli oni w kierunku gór Łysiny, przez Węglówkę do Lubogoszczy, gdzie po długiej i ciężkiej wyprawie narodowcy mogli odpocząć. Następnie obeszli Mszanę Dolną, przez miejscowości Niedźwiedź i Porębę Wielką dotarli do schroniska w Starych Wierchach. Tam 25 czerwca, ok. godziny 10.00, Adam Doboszyński wpisał w książce pamiątkowej w rubryce - imię i nazwisko turysty: „inż. Adam Doboszyński z dziewięcioma narodowcami”, w rubryce - przebieg wyprawy: „Walka o Wielką Polskę Narodową”, zaś w uwagach dopisał: „pozostaliśmy winni 3 zł 10 groszy, które wkrótce prześlę lub wyrównam osobiście”.
Tymczasem Policja idzie ich śladem. W tej samej książce pamiątkowej schroniska znajduję się wpis, który dopełnia obraz policyjnego pościgu za zbuntowanymi narodowcami. Z kolei ścigający napastników, starszy posterunkowy Leon Pawłowski, w rubryce - przebieg wyprawy - dokonał wpisu: „w pościgu za dywersją niszczącą żywotne siły państwa i osłabiającą obronność państwa”, zaś w uwagach zapisał: „walka ze złem, które ojczyznę zgubiło”. Po opuszczeniu schroniska Doboszyński wraz z pozostałymi pod jego komendą ludźmi kieruje się dalej w stronę Jabłonki, by stamtąd ruszyć w kierunku Zawoi. Na odpoczynek zatrzymali się w Zubrzycy Dolnej, gdzie następnego dnia rano około godziny 8.00 zostali zauważeni, a następnie zaatakowani przez czteroosobowy oddział Straży Granicznej. W wyniku strzelaniny zabity został drugi towarzysz Doboszyńskiego, Józef Machno. Od tego momentu Adam Doboszyński pozostał sam, gdyż resztka grupy rozeszła się. Udał się on na teren Zawoi, gdzie odszukał regionalnego kierownika Stronnictwa Narodowego Albina Kudzia, który polecił mu ukryć się w lesie, na wzgórzu Policzne, i zadeklarował pomoc w ukrywaniu się przed policją (PP)
i pogranicznikami (SG).
W tym czasie Doboszyński, mógł wielokrotnie przekroczyć granicę z Czechosłowacją, jednak słusznie uznał, iż pozostając w kraju bardziej będzie mógł rozpropagować nacjonalistyczne postulaty podczas procesu, aniżeli uciekając za granicę. Rano 30 czerwca, oddział policyjny aresztował Adama Doboszyńskiego, przy okazji strzelając mu w przegub ręki i kończąc ostatecznie Wyprawę Myślenicką. Podczas aresztowania Adam Doboszyński powiedział: „W tej chwili jest was więcej, ale nie wiadomo co będzie jutro? ”. Kilka godzin później właściciel folwarku w Chorowicach znajdował się już w nieistniejącym obecnie więzieniu św. Michała w Krakowie na ulicy Senackiej 3.
Marsz na Myślenice odbił się szerokim echem w całym kraju, wzbudził olbrzymie poruszenie. Władze państwowe zareagowały ostro, represjonując działaczy endeckich zwłaszcza w Małopolsce Zachodniej.
Nie pozostawiono też suchej nitki na prezesie Doboszyńskim. Tygodnik „Na Posterunku”, oceniając jego rolę w tym wydarzeniu, określanym jako „nędzna, zbrodnicza szopka”, pisał: „Za niewoli panowie tego pokroju, co Adam Doboszyński siedzieli cicho, jak trusie, zgodę z najazdem zalecali narodowi – teraz zaś, gdy mamy niepodległość, gdzie mogą, to podżegają nieświadomych do zbrojnych napadów na władze polskie. Liczą na pobłażliwość rodaków. Przekonają się, że się przeliczyli”.
Z dużej chmury mały deszcz – tak można by spointować atmosferę wokół sprawy myślenickiej. W miarę upływu czasu emocje wokół niej gasły coraz bardziej. Planowane na wrzesień 1936 r. procesy w sprawie Wyprawy Myślenickiej, decyzją sądu rozdzielone zostały na sprawę przeciw 47 towarzyszom Doboszyńskiego i na sprawę przeciw Doboszyńskiemu. Ten pierwszy, rozpoczął się 29 maja 1937 roku, a więc niecały rok po owych wydarzeniach, przed Sądem Okręgowym w Krakowie. Z 74 schwytanych w stan oskarżenia postawiono 49, a 33 odpowiadało z wolnej stopy. Broniło ich 14 tuzów polskiej palestry, m.in. mecenasi Stypułkowski i Niebudek z Warszawy oraz Pomowski z Krakowa. Wszyscy byli endekami. Wyrok wydano 5 czerwca, skazując 36 z oskarżonych. Ośmiu z nich skazano za niszczenie mienia żydowskiego na 6 miesięcy pozbawienia wolności. Trzech narodowców otrzymało karę od 10 do 20 miesięcy, za sprezentowanie przymusowej wycieczki za miasto strażnikowi miejskiemu. Dwóch otrzymało wyroki na 6 miesięcy za zniszczenie mieszkania starosty, aż 21 z wszystkich 47 otrzymało karę w zawieszeniu, zaś 11 uniewinniono. W uzasadnieniu sąd stwierdził, że nie ma dowodów, aby strzelano do policjantów, a poza tym buntownicy działali z pobudek ideowych, dlatego zasługują na nadzwyczajne złagodzenie kary. Niestety na skutek wniosku prokuratora i po części obrony odbyła się kolejna rozprawa w Sądzie Apelacyjnym, który 10 listopada oddalił zawieszenie w odbywaniu kary, dodatkowo skazując jednego wcześniej uniewinnionego, a trzem podwyższając kary. W rezultacie najwyższe wyroki otrzymali: Jan Kwinta - 36 oraz Wojciech Brożek, Andrzej Płonca i Karol Knotek po 18 miesięcy pozbawienia wolności. Dodatkowo 20 września 1938 roku, a wiec ponad dwa lata po myślenickiej nocy skazano dwóch oskarżonych, którzy nie stawili się na rozprawie rok wcześniej, skazując ich na 10 miesięcy pozbawienia wolności. Prawie wszyscy z narodowców do końca pozostali lojalni wobec Adama Doboszyńskiego, wyrażając się o nim z odpowiednim szacunkiem. Prawie, bo kilku próbowało wymusić uniewinnienie, mówiąc, iż byli zmuszani przez Doboszyńskiego siłą do uczestnictwa w Marszu na Myślenice.
W osiem dni później w tej samej sali rozpoczął się proces inż. Doboszyńskiego. Rozprawa bardziej przypominała endecki wiec niż zebranie trybunału. Oskarżony miał okazję – przy aplauzie publiczności – raz jeszcze wygłosić swoje polityczne credo oraz roztoczyć wizje skomunizowanej Polski pod rządami bolszewików. Obrońcy przedstawili go jako męża opatrznościowego, strzegącego interesów narodowych. Świadków oskarżenia natomiast wyszydzano i zagłuszano. W takiej atmosferze werdykt sędziów przysięgłych mógł być tylko jeden: niewinny.
Był to werdykt tak stronniczy, zwłaszcza w świetle przyznania się Doboszyńskiego do niektórych zarzucanych mu czynów oraz z uwagi na uprzednie skazanie jego podkomendnych za te same przestępstwa, że przewodniczący trybunału, wiceprezes krakowskiego Sądu Okręgowego dr Krupiński postanowił skorzystać ze swoich uprawnień i uchylił uchwałę przysięgłych, przekazując sprawę
do ponownego rozpatrzenia. Doboszyński pozostał w areszcie. Ówczesna prasa rządowa jeszcze zacieklej zaczęła atakować nie tylko „Marsz na Myślenice”, ale i przy okazji instytucję ławy przysięgłych. Niestety Sąd Najwyższy nie tylko uchylił wyrok uniewinniający, ale nakazał przenieść rozprawę do Lwowa, uznając, iż istnieje poważna groźba wtargnięcia zwolenników Doboszyńskiego do gmachu sądu.
Ponowny jego proces odbył się na „neutralnym” gruncie – we Lwowie, 4 lutego 1938 r. Prokuratura postawiła 9 zarzutów, a więc: podpalenia synagogi, zdemolowania mieszkania starosty i posterunku policji, przecięcia przewodów telegraficznych, uwięzienia strażnika miejskiego, zorganizowania związku zbrojnego i dostarczenia mu broni, starcia ze strażą graniczną i wtargnięcia na posterunek policji w celu zabrani stamtąd broni. Dwunastu sędziów przysięgłych uznało Doboszyńskiego winnym
i skazało na 2 lata więzienia, ale tylko za wtargnięcie do posterunku policji, grabież broni i amunicji oraz nielegalne posiadanie broni. Od reszty zarzutów sąd go uwolnił. Widać uznano, że pobicie funkcjonariusza na służbie oraz zniszczenie policyjnej jednostki (mienia państwowego) wchodzi
w zakres pojęcia „działanie z pobudek ideowych”.
Od tego wyroku odwołały się obie strony. Pół roku później, 19 września 1938 r., we Lwowie zapadł wyrok ostateczny: 4 lata pozbawienia wolności, z zaliczeniem aresztu śledczego od czerwca 1936 r. Powództwa Skarbu Państwa o odszkodowanie za zniszczony posterunek PP nie uwzględniono.
Doboszyński miał więc zakończyć swoją karę 1 stycznia 1940 roku, jednak już w lutym 1939 r., minister sprawiedliwości udzielił mu kilkumiesięcznego urlopu zdrowotnego. Miał zresztą szansę uzyskać zwolnienie z reszty wyroku, jednak dumnie odmówił prośby o łaskę. Za kraty już nie wrócił. Wojna zastała Doboszyńskiego w czasie, gdy przebywał na urlopie zdrowotnym. Wziął udział w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku - ranny w rękę trafił do niewoli niemieckiej, z której uciekł. Z Niemcami wałczył również we Francji, za co został czterokrotnie odznaczony. Po zakończeniu kampanii francuskiej przedostał się do Wielkiej Brytanii, gdzie trudnił się przede wszystkim działalnością publicystyczną. Ostro krytykował rząd Sikorskiego, w szczególności za jego politykę wobec Sowietów, uważał że na gabinet ten wpływa masoneria.
Był zdecydowanym przeciwnikiem powstania w kraju, o czym pisał w tekście o wymownym tytule „Ekonomia krwi”. W obliczu nadchodzącej sowieckiej okupacji, uważał że ratunkiem dla Europy Wschodniej może być idea Międzymorza, o której znów ostatnio głośno. Chcąc poznać realia w kraju, Doboszyński wrócił do Polski w końcu roku 1946. Po kilku miesiącach został aresztowany przez UB i poddany ciężkiemu śledztwu. Oskarżono go o prowadzenie wrogiej działalności przeciwko narodowi polskiemu i przedstawiono mu absurdalne zarzuty szpiegostwa na rzecz Niemiec, za co w pokazowym procesie został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano w Więzieniu Mokotowskim w Warszawie 29 sierpnia 1949 r.
Doboszyński do końca pozostał nieugięty. Jeszcze przed śmiercią pisał: „Ucząc Polaka, by przestał ginąć szaleńczo, możemy nauczyć go żyć podle. Nie pozwolimy zepsuć sobie Polski, którą kochamy, na rzecz jakiegoś wyrachowanego kraju, w którym będzie się może żyło spokojniej, ale będzie można przeziębić serce”.
BEH-MP KGP
Źródło:
Krzysztof Kaczmarski, Paweł Tomasik, Adam Doboszyński 1904–1949, Rzeszów 2010.
Wielka Polska : narodowy organ walki”, nr 25/1936
fot: NAC, IKC, Muzeum Regionalne „Dom Grecki” w Myślenicach.