BIEG DO MORZA cz. 3
Z chwilą przekroczenia granicy województwa pomorskiego, która biegnie zaraz za Mąkowarskiem, zmienia się i krajobraz. Nie widać l tu Już takich czarnoziemów, jak w województwie poznańskiem. Spotykamy piaski. To też i ludność jest uboższa.
Śliczne za to są bory Tucholskie! Przejeżdżaliśmy przez nie. Szosa, pomimo, że idzie przez las — wysadzona jest jeszcze drzewami liściastemi, jak klon, jesion i t. p. Wokoło zapach żywicy. Ślicznie naprawdę!..
W Czersku mieliśmy krótki postój, zameldowaliśmy się na miejscowym Posterunku P. P. i jazda dalej. Pierwsze miasto, gdzie nie spotkaliśmy restauracji i zrezygnowaliśmy z obiadu! Postanowiliśmy szukać jakiejś „oberży" na wsi. Niestety, i tu również nadzieje nas zawiodły!
Znaleźliśmy wprawdzie sklepik, ale prócz wody sodowej nie było nic do zjedzenia. Musieliśmy i tu zrezygnować z obiadu.
Koledzy st. post. Milczarek, post. Cajdler nie dali jednak za wygraną i postanowili szukać zsiadłego mleka w sąsiedniej wiosce, nieco dalej od szosy. Pojechali. My, pozostali, czekamy. Wreszcie jedziemy dalej. Jedziemy pół godziny, a tamtych nie widać. Jechałem dłuższy czas na przodzie bez oglądania się. Kiedy jednak się obejrzałem, nie zobaczyłem nikogo. Postanowili widać czekać na tamtych, co pojechali na mleko.
Postanowiłem jechać dalej do jakiegoś miasteczka. Zresztą i tak zgóry wiemy, że mamy w Kościerzynie nocować, więc mogę śmiało choćby tam jechać. Z Czerska do Kościerzyny jest ponad 70 km. Jadę sam jeden. Dojeżdżam do Zblewa. Wygląda na miasteczko. Powiadają, że to wieś. Stąd do Kościerzyny jest jeszcze 35 km. Droga pod kątem prostym skręca w lewo i wije się na wszystkie strony. Jest wprawdzie inna prostsza droga, ale polna, a w obcej miejscowości — uważałem lepiej nie ryzykować, bo można zamiast sprostować, to jeszcze gorzej pokręcić. Teraz jest przede mną najbliższe miasteczko Stara Kiszawa, odległe o 12 km. od Zblewa.
Po drodze mijam jeszcze dwa malownicze jeziora położone po obu stronach drogi. Zresztą nie są one pierwsze, bo już poprzednio minęliśmy kilka podobnych. Malownicza naprawdę okolica, choć coprawda uboga! Ludzie tamtejsi jakoś jednak dają sobie radę.
Wreszcie dojeżdżamy do Starej Kiszawy. Tu nareszcie znów wszyscyśmy się zjechali. Ale słońce już na zachodzie, a do Kościerzyny na nocleg jeszcze 22 km. Siadamy na rowery i jazda dalej. Droga nieco się wyrównała. Gór prawie niema wcale. Powietrze się oziębiło, jedzie się więc piorunem!.. Wokoło unosi się zapach żółtych łubinów, któremi obsiane szerokie łany pola.
Ściemniło się zupełnie, kiedy przyjechaliśmy do Kościerzyny. Przechodnie przyglądają się nam zaciekawieni. Nareszcie, po błądzeniu tu i tam, meldujemy swoje przybycie na Posterunku P. P. i domawiamy się o nocleg. Kolega dyżurny jest zakłopotany, ale każe innemu szukać zaraz komendanta Posterunku. Jest wreszcie i pan komendant Posterunku, przód. Machowski. Wiedział już o naszem przybyciu i przygotował dla nas nocleg w hotelu za małą stosunkowo opłatą. Idziemy więc zaraz do hotelu. Pan komendant prowadzi. Tu wstępujemy na piwo pomorskie. Zauważamy przytem, że Pomorzacy piją wódkę naprzemian z piwem, lecz bez „zagrychy”. Taki tu już zwyczaj.
Nazajutrz rano pan komendant zaprosił nas do siebie na śniadanie, a po śniadaniu wyruszyliśmy już prosto do Gdyni. Dzieliło nas od niej zaledwie 72 km. Była to już środa, dn. 5 września. Początkowo mieliśmy jechać na Kartuzy, ale wskazano nam prostszą drogę na Żukowo, która miała być o kilka kilometrów krótsza. Tą więc jedziemy.
Szybciej coprawda się pisze, niż jedzie, ale ponieważ po drodze nie mamy żadnych wypadków, więc dojeżdżamy wreszcie do Żukowa, jako ostatniego etapu przed Gdynią. Chcemy tu zjeść obiad, ale gdzietam. Można najwyżej lemoniady się napić. Teraz musimy albo się pośpieszyć do Gdyni, albo obiad zjemy z kolacją razem.
Za godzinę już poczuliśmy oddech morza! Tak, czuliśmy to najwyraźniej!... Zanim jednak dojechaliśmy do samej Gdyni, jeszcze musieliśmy kilka razy wykręcać w prawo i w lewo, wdół i do góry. Jechaliśmy już polną drogą, gdyż miało być kilka kilometrów bliżej. Po obu stronach drogi góry pokryte sosnowym lasem. Mijamy ostatnią wioskę Mały Kack. Początkowo sądziliśmy, że to już są przedmieścia Gdyni, tymczasem omyliliśmy się trochę. Trochę, bo za kilkanaście lat — będzie to zapewne przedmieściem. Narazie jest jeszcze wioską odległą o jakieś półtora kilometra od samej Gdyni.
Jesteśmy już w Gdyni, a właściwie na asfaltowej szosie Gdynia—Sopoty, Ale do miasta jeszcze pół kilometra. Samochody i taksówki chodzą tu jedna za drugą. Najwięcej niemieckich znaków. A więc z Gdańska, z Królewca i t. p. Tu zatrzymaliśmy się, aby się otrzepać z kurzu, który przez całą drogę był nam nieodstępnym towarzyszem. Za dwie minuty jedziemy już główną ulicą Gdyni, Świętojańską. Ulica jest wyłożona kamienną kostką, ładnie, czyściutko. Droga cały czas idzie zgóry, a więc rowery same się toczą.
Była godzina akurat 5-ta po poł., kiedyśmy się znaleźli w Komisarjacie Głównym, przy ul. Starowiejskiej, niedaleko stacji kolejowej. Tam nam mówią, że nocleg możemy dostać w Czerwonym Krzyżu za 1 zł. 50 gr. za noc. W komisarjacie za pokoje gościnne biorą po 3 zł. Idziemy więc do Czerwonego Krzyża.
Domy noclegowe Czerwonego Krzyża znajdują się za miastem. Trzy czy cztery baraki, a w nich dwa rzędy łóżek, jak w szpitalu. Ale tu można utracić i wszystkie „złote”, kto ile ma, gdyby ktoś twardo zasnął. Zostaliśmy już ostrzeżeni o tem w Komisarjacie. Spoglądamy jeden na drugiego, bo niebardzo się nam to uśmiecha.
Zaczął więc każdy szukać znajomych i tak się złożyło, że tylko jeden kolega musiał korzystać z .apartamentów" P. C. K.
Jeszcze tego samego wieczoru wyszliśmy na zwiedzenie miasta. Domy duże, kilkopiętrowe, ulice proste, szerokie, brukowane kostką. Tylko gdzie niegdzie można zauważyć stare domy, które psują niekiedy ogólny wygląd ulic. Ale takich jest niewiele.
Jest tu królestwo marynarzy! Wszędzie na każdym kroku można spotkać białe czapki bez daszków. Spostrzegamy, że niektórzy z marynarzy mają wtyle czapek po dwie czarne wstążki z metalowemi kotwicami na końcach. Dowiadujemy się, że są to marynarze sowieccy z eskadry, która przybyła do Gdyni na dwa dni przed nami z rewizytą do polskiej floty. Przybyło 1400 ludzi na trzech okrętach: „Marat” „Kalinin” i „Wołodarskij”. Zachowują się spokojnie. Niektórzy rozmawiają po polsku. Ci, co nie umieją, też jakoś dają sobie radę. Oprowadzają ich nasi marynarze.
Przez pięć dni było rojno w Gdyni od sowieckich marynarzy. Podczas swego pobytu w Gdyni zostawili tu ładnych parę tysięcy złotych, to też kupcy zacierali ręce. Najwięcej sprzedano obuwia, które tu w Polsce w porównaniu z Rosją okazało się kilka razy tańsze. W Rosji np., opowiadali marynarze, za parę pantofli trzeba zapłacić dwadzieścia czerwońców. Tu zaś za 20 zł. czyli za 5 czerwońców, miał każdy pantoflel To też kupowali, ile mogli, i oficerowie i szeregowcy. Dziwili się tylko, że tu w Polsce tak wszystko można kupować bez kartek.
— U nas, w Sowietach — mówili — trzeba wszystko kupować za kartką, a niekiedy i w kolejce.
Mimo wszystko, zachwalali swoje stosunki. Napozór wszystko chłopy jak dęby, a jednak... na ich twarzach brak tego życia, co cechuje naszych marynarzy!.. Każdy wygląda, jak ptak wypuszczony na chwilę z klatki, jakby się czegoś bał.
Na drugi dzień rano, t. j. w czwartek dn. 6.IX, udaliśmy się na zwiedzenie portu. Przedewszystkiem zobaczyliśmy okręty rosyjskie. Największy z nich — to pancernik „Marat”, noszący dawniej nazwę „Petropawłowsk”, o pojemności 23 tysiące tonn. Długość jego wynosi 140 a szerokość 18 metrów. Załoga liczy 1100 ludzi. Pozostałe dwa, to są kontrtorpedowce: „Kalinin” i „Wołodarskij” o mniejszej pojemności.
Obejrzeliśmy potem kolejno okręty handlowe stojące w porcie, A więc: szwedzkie, angielskie, niemieckie, holenderskie o różnych nazwach. Na statek angielski „Baltonję” wchodziliśmy na pokład. Luksusowe urządzenia!
Szkoda, że żaden ze spotkanych Anglików nie mówił po polsku.
JAN DASZKIEWICZ, posterunkowy P. P.
Źródło: „Na Posterunku”, zdj. NAC