Aktualności

Imieniny w Heluan cz. 1

Data publikacji 09.11.2021

Na palonych od wieków piekielnym ogniem podwzrotnikowego słońca piaskach Sahary rozsiadł się francuski fort St. Pierre. Zbudowany przed kilkudziesięciu laty dla ochrony kupieckiego szlaku przed rozbójniczemi szczepami plemion arabskich, niejedno już przetrwał w ciągu swego istnienia, niejedno widział, a taki sam, jak był kiedyś, jest i dziś. Jego białe mury nie obawiały się ani trąb powietrznych, łączących tumanami mgławic piaskowych ziemie z niebem, nie szkodziły mu gorące podmuchy ognistego „samum”, ani nie przerażała go bezkresna pustka rdzawo-żółtawej Sahary.

Załoga fortu St. Pierre, jak każda zresztą obsada podobnego fortu, składała się z wykolejeńców życiowych różnych narodowości, napoły zdziczałych, napoły szalonych ludzkich straceńców, dla których życie nic nie znaczy, a szczęście dać im może tylko śmierć. Żołnierze Legji Cudzoziemskiej żyją życiem, podobnem do życia murów kamiennych, jakie ich otaczają od lat dniem i nocą.

W ostatnich latach cud genjuszu ludzkiego dał im skrawek przyjemności: radjo. Połączyło ich ono ze światem, przyczyniając się przez to do duchowego ożywienia tych zapomnianych przez wszystkich ludzkich potępieńców. Fort St. Pierre otrzymał narówni z innemi fortami kilkulampowy aparat radjowy. Głośniki, rozmieszczone po salach koszarowych opowiadały chrapliwemi głosami w najrozmaitszych jeżykach o wszystkiem, co się działo na szerokim świecie.

Cały wolny czas od służby spędzali żołnierze fortu St. Pierre przeważnie na grze w karty, z nieodlącznemi fajkami w zębach, zasłuchani przytem w chrapanie głośnika. Zmieniali często stacje nadawcze, starając się usłyszeć każdy coś ze swych stron rodzinnych. Co jakąś godzinę przeciętnie słyszałeś tam głosy:

—        Nastaw na Berlin.

—        Dość tego, dawaj Paryż.

—        Hej, a możeby tak Madryt.

Noc już dawno zapadła, gdy do koszar wszedł smukły żołnierz w białem „kepi" z karabinem w ręku. Bron ustawił na stojaku, czapkę rzucił na łóżko, ociążałym ruchem wyciągnął ręce w górę i przeciągnął się, aż mu w stawach zatrzeszczały kości. Głośnik ryczał jakąś francuską piosenkę kabaretową. Żołnierz nabił fajkę, zapalił ją i podszedł do aparatu:

—        Varsav — mruknął do siebie.

Aparat pod dotknięciem żołnierza kilka razy prychnął, świsnął, ozwał się jakiemiś niesamowitemi trzaskami, aż wreszcie głośnik wyrzucił z siebie:

—        Hallo, hallo. Tu polskie radjo Warszawa.

A w chwilę:

„Tu Polska Agencja Telegraficzna. Wiadomość z Kairu. Przybył tu dziś Marszałek Piłsudski witany przez gubernatora królowej oraz tysiączne rzesze ludności, mimo swego nieoficjalnego pobytu na ziemi egipskiej. Marszałek natychmiast odjechał samochodem do miejscowości kąpielowej Heluan".

Żołnierz zastygł. Ni to zdziwienie, ni to radość odmalowała się w jego oczach, po obliczu zaś przebiegł nagły skurcz, oblewając sczerniałą od słońca twarz falą gorącego rumieńca. A w myślach szumiało:

—        Marszałek w Egipcie. W Heluan. Sahara. Fort St. Pierre. Około 400 kilometrów. Zwarjuję.

Nie mógł dłużej wytrzymać w sali. Z fajką w zębach wyszedł przed budynek. Ponad Saharą płynął w powodzi migotliwych gwiazd srebrniusieńki księżyc, podobny do wielkiego reflektora, z którego padała na ziemię smuga bladego światła. Żołnierz wciągnął w siebie z lubością chłodne powietrze nocy, właściwe krajom podzwrotnikowym. Na północnej stronie niebios drzemała, jakby od niechcenia świecąc tylko, wielka Niedźwiedzica. Żołnierz potarł ręką czoło po kilkakroć.

—        Hełuan- St. Pierre. Pewnie będzie ze 400 kilometrów.

Z za rogu budynku doszły żołnierza jakieś sprężyste kroki. Spojrzał w bok i momentalnie wyciągnął się jak struna. Przed nim stanął dowódca kompanji.

—        Nie śpisz? — zagadnął po francusku.

—        Jeszcze nie, panie poruczniku.

—        Patrzysz na gwiazdy, na księżyc. W twoim kraju pewnie też te same gwiazdy świecą.

—        Tak jest, panie poruczniku.

—        Ano i we Francji też. Cóż, kiedy niewiadomo, czy my je jeszcze tam ujrzymy w tej naszej ojczyźnie.

—        Niewiadomo, panie poruczniku.

—        Zmęczony jesteś dwudniowem patrolowaniem. Połóż się spać. Okolica zaczyna coraz bardziej być niespokojna. Musimy być wypoczęci, gdyż każdej chwili alarm może nas porwać na nogi.

Oficer poszedł dalej. Żołnierz pozostał na dawnem miejscu z utkwionym wzrokiem w jemu tylko wiadomy cel. Nietylko wzrok, ale i myśl. Do koszar wracać nie miał jeszcze sił. Chciał być, musiał być sam ze sobą. Chłód jednak począł nim potrząsać. Wbiegł do koszar, porwał płaszcz i znów znalazł się na dziedzińcu. Otulił się płaszczem i kroki swe skierował w kierunku okalających fort murów. W wyłomie jednego z narożników usiadł. Fajki z zębów nie wypuszczał. Co myślał? Któż to wie? Myśl jednak nie mogła w nim usiedzieć cicho i co pewien czas oblekała się w jedno słowo:

—        Heluan.

Pewnie z godzinę tak siedział w szczelinie murów, a może i ze dwie. W samotności czas raz się wydłuża, to znów mija z szybkością strzały. Mimo otulenia się płaszczem chłód począł dobierać się do jego skóry. Podniósł się, stanął chwilkę na murze, poczem zaczął schodzić na dziedziniec fortu. Szedł jakby na nieswoich nogach. Głowa zdawała mu się ciężką, jak ciężką! Myśli z lotnych, chybkich strzałek przemieniły się w ołowiane ciężary, które swoją objętością rozpierały mu mózg, aż skronie silniej pulsować poczęły. Dochodził już do koszar, gdy nagle stanął, jakby piorun koło niego uderzył:

—        Marszałek. Toż mu Józef na imię. Za tydzień Jego imieniny.

Stał chwilę, potem ruszył przygarbiony z miejsca i wszedł do pogrążonych już w ciemnościach izb koszarowych. Rozebrał się pociemku jak automat i wsunął się pod koc. Do pobudki jednak oka nie zmrużył.

Pod wieczór dnia następnego przywlókł się do fortu St. Pierre, jakiś obdarty kupiec arabski. Nawpół żywy, ledwie mógł wykrztusić ze siebie pojedyncze słowa. Karawana, której był członkiem, została napadnięta przez rozbójnicze plemię i zabrana do niewoli. Jego jednego puszczono umyślnie, by był świadkiem dla władz francuskich, że plemię drwi sobie z żołnierzy.

—        Muhamed Ben Said — grzmotnął ręką w stół komendant fortu.—Krwawy Muhamed. Poznaję go po tym czynie. Pięć tysięcy franków nałożono na jego głowę żywą czy martwą i od trzech miesięcy niema rezultatu. Tu był, tam był, co kilka dni daje o sobie znać i ślad wszelki po nim ginie, jakby się w ziemie zapadał.

Arab stał pokornie ze złożonemi na piersiach rękoma i drżał na całem ciele ze zmęczenia podróżą i ze strachu na widok rozsierdzonego komendanta fortu.

—        Kiedy napad miał miejsce? — spytał komendant.

—        Słońce kończyło pić słoną wodę, a muezzini zaczynali zanosić modły do Allaha.

—        I po tem go poznaję. Stała jego taktyka. Gdy karawana zbiera się na noc do podróży, on spada na nią jak jastrząb. I przepada później w mrokach nocy.

Araba wyprowadzono, komendant fortu zaś zarządził natychmiast odprawę oficerów. W dwie godziny otwarła się brama i pięć patroli konnych po 20 jezdnych rozpłynęło się w kilku kierunkach pustyni.

Źródło: „Na Posterunku”, 1932, Jan Drużba, zdj. NAC

  • Oddział meharysów w Fort-Polignac
Powrót na górę strony