Aktualności

Imieniny w Heluan cz. 2

Data publikacji 10.11.2021

Noc już dawno zapadła. Zwyczajem Sahary, ni stąd, ni zowąd pochowały się gwiazdy za nadbiegającą na skrzydłach wichru czarną, piorunną chmurę. Nie upłynęło i 10 minut, a już niebo było złączone z ziemią szumiącemi potokami ulewy. Raz po raz przeraźliwie łoskotały pioruny, posyłając przy zetknięciu się z ziemią swe grzmotliwe echa pod chmury.

Patrol nr. 4-ty rozsypał się w długą tyraljerkę, by w ten sposób uchronić się od uderzenia piorunu. Żołnierze pozsiadali z koni, trzymając je mocno za uzdy przy pyskach. Za jakie 20 minut umilkło wszystko i zapanowała cisza. Chmury popłynęły w kierunku wschodnim, świecąc zdaleka raz wraz poteżnemi pasmami błyskawic. Gwiazdy znów zamigotały, ciekawie spoglądając na ziemie, jakby dla przekonania, czy ziemia nie za bardzo ucierpiała od złośliwej burzy. Patrol Nr. 4 zwarł się i podążył w swoim kierunku. Do dowódcy podjechał konno wachmistrz:

—        Melduję posłusznie, że brak kaprala.

—        Jakto brak?!— żachnął się oficer. — Może go piorun podczas burzy strzelił. Przeszukać okolicę.

Przeszukano miejsce postoju oraz najbliższą okolicę. Na nic.

—        Może koń go poniósł podczas bicia piorunów? To jeden z najlepszych żołnierzy. Wróci napewno,

Patrol ruszył w drogę.

Po świeżo zlanym deszczem piachu pustynnym pędził jezdny, co koń wyskoczy. Obrał sobie kierunek przeciwny od patrolu, bódł rumaka ostrogami i leciał na łeb, na szyję. Zdawało się, że dopiero co przeszłą burze chce dopędzić. Jazda trwała aż do świtu. Dzień i noc na Saharze robi się prędko. To też jeździec z głebokiem westchnieniem ulgi powitał słońce. Drżał cały z zimna. Mokre ubranie przylegało mu do ciała. Woda deszczowa, połączona z potem nie stwarzała przyjemnego wrażenia. Słońce już dobrze wyszło na horyzont, gdy dopiero oczy jeźdźca ujrzały na równinie piaszczystej jakiś punkt oparcia.

—        Oaza.

W kilkanaście minut zsiadał z konia, który już ledwie robił bokami. Puścił go wolno, sam zaś błyskawicznie pozbył się ubrania do ostatniej nitki. Cały nagi wyciągnął się na trawie i poddał się z rozkoszą pieszczotom gorących promieni słonecznych.

—        Uściskałbym tego Muhamed Ben Saida, krwawego bandytę Sahary, że mi dopomógł do wyrwania się z fortu. Teraz wierze, że muszą być w Heluan.

Po tem powiedzeniu porwał się z trawy, wywinął kozła, jak zawodowy żongler, i roześmiał się na całe gardło, aż koń popatrzył z podełba na niego, jakby nie był pewien, czy jego pan ma wszystkie klepki w głowie. Pochwycił widocznie to końskie spojrzenie nagus, gdyż przypadł do konia, objął go za kark i ucałował końską mordę tak serdecznie, że konisko, nie przyzwyczajone do podobnych czułości, wystawiło swój szeroki jęzor i oblizało się z rozkoszą.

Skoro płaszcz przesechł, żołnierz otulił się weń i w chwile zachrapał, ile miał tylko sił. Obudził się, gdy dobrze już było z południa. Wypoczęty spojrzał na konia. Rumak też nabrał zwykłego humoru, parskał i widać było, że po męczącej nocnej podróży odpoczynek na oazie zrobił mu dobrze. I wkrótce jeździec pomknął w dalszą drogę. Podróż na Saharze odbywa się przeważnie nocą, gdy nie dokucza skwar. Jeździec z fortu St. Pierre znał nawylot kaprysy i niewygody takiego przedsięwzięcia. Przewodnikami były mu kompas i mapa, bez których na tym bezkresnym oceanie piachu ani mili nie zrobisz w należ/tym kierunku.

—        Nad Styrem wiara klęła, że nic nie było tylko lasy i błota. Żebyś ty tu, bracie legunie zobaczył te piachy, z pewnością wątroba wyschłaby ci z podziwu.

Po pięciu dniach drogi okolica zmieniła się. Pustynia została poza nim, jeździec zaś znalazł się na kobiercach przecudnej zieleni nadnilowych okolic. Nie był tu jeszcze nigdy. Szerokolistne wysokie palmy o nagich pniach pyszniły się swą dziewiczą smukłością. Jakieś nieznane mu drzewa o szerokich pniach, którychby chyba i dwóch chłopa nie objęło, przygarbione pod ciężarem rozłożystych gałęzi, przyglądały mu się ciekawie, szumiąc miłośnie miljonem swych dłoniastych liści. Dziwaczne kaktusy, niby zobojętniałe na wszystko, co się koło nich dzieje, rozczapierzyły swe pokręcone korony, dzwoniąc wokoło śpiewem setek małych, kolorowych ptasząt, nie mogących usiedzieć ni sekundy na miejscu, wiecznie ruchliwych, trzpiotowatych i wesołych. Gdy mijał otoczone łanami kwiecia wsie egipskie, śmiał się do rozpuku ze straszliwego ryku osłów, które jakby chciały swym rykiem świat przerazić. Konisko jego ledwie dychało, a i sam jeździec, mimo wprost rajskiej okolicy, czuł porządne zmęczenie w kościach. Oczy jednak jego niebieskie do czegoś się śmiały.

Marszałek od półtora tygodnia bawił w Heluan. Zamieszkiwał ukrytą wśród wiecznej zieleni drzew i wonnego lasu kwiecia wilie z tarasem. Aromat balsamicznego powietrza, zmieszany z wonią dziesiątka rodzajów kwiecia, otulał Jego przygarbioną, siwą postać atmosferą bezwzględnego spokoju. Jego mlecznawe, sumiaste wąsy ułożyły się spokojnie ponad ustami, jakby odpoczywały po rocznym bezustannym ruchu. Oczy do połowy nakryte krzaczastemi brwiami, patrzyły łagodnie na roześmianą dokoła okolice. Lubił Marszałek siadywać godzinami na tarasie willi sam na sam ze swojemi myślami. Bywało, że wstawał i przechadzał się po wygracowanych ścieżkach z rękoma wtył założonemi. Często dochodziły jego uszu jakieś rozmowy u wejścia do ogrodu willi. To honorowa warta tłómaczyła ciekawskim, że Gość z północy nikogo nie przyjmuje.

Zapadł wieczór 18-go marca. Od strony sąsiednich willi i ogrodów spływały tony muzyki i dolatywały tąskliwe melodje jakichś śpiewów. Marszałek, otulony w płaszcz stanął na tarasie, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Miasteczko Heluan poprzetykane światełkami poukrywanych wśród rozpachnionej zieleni, czyniło wrażenie barwnej dziecięcej zabawki. Marszałek patrzył. Z otwartych poza nim drzwi willi padała smuga jasnego światła. Na jej tle postać Marszałka nabierała wyglądu dziwnej zjawy. Długi, szeroki cień, jaki kładł się łamanem pasmem na sąsiednim klombie dodawał tej zjawie jakiejś niesamowitej a jednak dobrotliwej tajemniczości.

Gdzieś z brzegu tego cienia, padającego od postaci Marszałka, wysunęła się biała postać Araba w długich szatach, w zawoju na głowie. Arab zbliżył się szybko i stanął nieruchomy jak posąg u stóp tarasu. Marszałek zdumiał się, lecz nie drgnął. Tylko z pod krzaczastych brwi pochylona wprzód głowa przeszyła przybysza badawczem spojrzeniem.

Arab stał i patrzał. Nie kładł rąk na piersi wschodnim zwyczajem, nie kłaniał się wpas, lecz stał wyprostowany. Marszałek miał już w ustach gotowe zapytanie, gdy Arab przemówił najczystszą polszczyzną:

—        Panie Marszałku, kapral Marjan Dziuba, legjonista 5-go pułku legjonów, melduje się posłusznie z życzeniami imieninowemi.

—        Co pan mówi? — spytał automatycznie po francusku.

—        Panie Marszałku, kapral Marjan Dziuba z 5-go pułku legjonów, melduje się posłusznie z życzeniami imieninowemi.

—        Bah! Tam do djabła! Polak? Legjonista?

—        Według rozkazu, panie Marszałku.

Naprzeciw siebie stało dwóch ludzi, stojących na dwóch przeciwległych końcach hierarchji społecznej.

W oczach obydwóch jednakowy płonął żar, jednakowa płonęła chęć czynu. Dwie ręce splotły się ze sobą w zwartym uścisku.

Legjonista wyprężył się, oddał honory i znikł w mrokach nocy.

Marszałek długo stał i patrzył, jakby jeszcze widział tę zbiedzoną, a pełną zapału i oddania postać kaprala-legjonisty.

Źródło: „Na Posterunku”, 1932, Jan Drużba, zdj. NAC

  • Józef Piłsudski pali papierosa oparty o płot
Powrót na górę strony