Czarna maska cz. 1
Krwawa szajka.
Jesienią przed kilku laty no szlaku siedleckim, na okolicznych szosach, powtarzały się dość często napady. Wszystko wskazywało na to, że dokonywane były przez jedną szajkę bandycką. Gdzie niegdzie można było natknąć się na jakiś pokrwawiony łachman, gdzie indziej znów w rowie znaleziono rozdarty porfel, w którym grzebały czyjeś ręce zbrodnicze; tam znów—kilka guzików, zerwany daszek od czapki, kawałek rzemienia, jakieś dowody, dokumenty, notatki, drobiazgi i t. p. — walały się miedzy przydrożnemi kamieniami...
Na okolicznych jarmarkach głośno już gadali, że jakaś szajka bandycka w czarnych maskach grasuje w tych stronach, że wozy zaczepiają, konie wyprzęgają, rabują, biją. Coraz to nowe napady. Na szosie warszawskiej, pomiędzy wsiami Rudka i Tartak pod Otwockiem, na drodze Gonczyce—Sobolew, na szosie pomiędzy wsiami Grochów i Brzozów pod Sokołowem.
Po szosach tych pędziły zaalarmowane patrole policyjne — na koniach, wozach i autach. A gdy w jedną noc grudniową 5-ciu nieznanych bandytów dokonało napadu na szosie sokołowskiej na przejeżdżających omnibusem pasażerów z Węgrowa do stacji Sokołów, zarządzono wielką obławę, ale bez skutku.
Po tym ostatnim napadzie, przy którym bandyci porządnie się obłowili, uspokoiło się. Policja zdawała też sobie doskonale sprawę, że narazie o pochwyceniu opryszków mowy być nie może, przynajmniej dopóki starczy im zrabowanych pieniędzy na życie i używanie. Ograniczono się też do silnej obserwacji.
Czarna maska.
Tymczasem po wsiach poszedł słuch, że w lesie sokołowskim znaleziono zwłoki jakiegoś człowieka, nieznanego w tych stronach. Gajowy pierwszy zauważył i zaraz pobiegł na posterunek przedtem już zawczasu postawiwszy na nogi leśniczego, wójta, sołtysa, pisarza — słowem wszystkich, całą wieś.
Niedługo patrzeć — aż tu się cała wieś zebrała w lesie. Idą ludzie, jakby z procesją jaką. Z jednej wsi poszła wieść na drugą. Zbiegło się ludzi coniemiara. Każdy ciekaw widzieć ofiarę mordu. Może to kto z bliskich, może to jaki kupiec przejezdny z towarem z dalekich stron? Na miejsce przybyły patrole policji konnej i pieszej i zajęły się w pierwszym rzędzie usuwaniem ciekawskich, których czyto w wielkiem mieście, czy we wsi nie brak w takich wypadkach, a których obecność przy czynnościach śledczych jest wielką zawadą.
Zostało ustalone, że w odległości 50-ciu metrów od szosy leżał w lesie trup nieznanego mężczyzny, przy którym w bocznej kieszeni pokrwawionej i poszarpanej marynarki znaleziono kilka kul karabinowych. Poddano szczegółowym oględzinom i poszukiwaniom cały odcinek leśny w pobliżu trupa. Sensację wywołała czarna maska znaleziona niedaleko w rowie. Prowadzące od trupa ślady wskazywały wyraźnie kierunek ucieczki bandytów. W tę właśnie stronę skierowały się oddziały policyjne. Łatwo już-teraz było się domyśleć, że zamordowanym nie był jakiś przyjezdny, lecz jeden z kompanów bandy zbójeckiej. Wskazywały na to kule, znalezione w kieszeniach, głównie czarna maska, ta zasłona, którą posiłkują się nieraz bandyci przy napadach. Czarna maska wskazywała też, że tu w pobliżu, w miejscu gdzie jeszcze są wyraźne ślady nóg, musiał się snać rozegrać jakiś porachunek złodziejski. Tu, przy podziale łupu, zdobytego pod groźbą rewolweru, toczył się jakiś spór. Ktoś chciał zabrać sobie ze zdobyczy co najlepsze, a drugiemu dać ochłap. Awantura, bójka, rewolwer rozstrzygnął w niej kwestję sporą. Broń, którą godzono przed chwilą w skroń bezbronnego człowieka, osaczonego przez szajkę zbójecką, wymierzono tym razem w jednego ze wspólników napadu. Kula przeszyła serce. Padł. Koledzy rozbiegli się w inne strony po dalszy plon. Żywego nie mogli zostawić, obawiali się, że byłby ich może wydał. Lepiej więc niewygodnego dla siebie usunąć, niż pozostawić na placu. Lecz przerachowali się... Porzucona niebacznie czarna maska musiała odsłonić twarz, na którą byłą nałożona przy napadzie.
W wesołym domku.
Poszły w ruch aparaty telefoniczne i telefoniczne. I wkrótce dowiedziała się Warszawa o tych zbójeckich występach i o tajemniczym trupie, znalezionym w lesie sokołowskim. Policja zaczęła się rozglądać po spelunkach, melinach i różnych dziurach w mieście i na peryferjach. Pewnej nocy zajrzano do knajpy Cygana za cmentarzem. Zastano tam, jak się zresztą tego należało spodziewać, dobrane towarzystwo. Wszystkich zabrano do sprawdzenia, czy czasem (a często to się zdarza) nie mają za sobą jakich poszukiwań, listów gończych i t.p.
W tej knajpie, czyniącej wrażenie mordowni—tak ze względu na miejsce, gdzie się znajduje, jak i na nożowniczy element, z którego składają się tamtejsi goście i bywalcy — od słowa do słowa, ktoś się wygadał, że zabitym pod Sokołowem jest głośny jeszcze z przed wojny Stasiek „Piechotka-. A znała go dobrze—jak się zaraz dowiedziano—prostytutka Rozalja „Sołdat", przezwana tak dla swojego wzrostu i wojowniczego usposobienia, przebywająca w wesołym domku na „Szmulkach" u starej Pesy Pasznikowej.
Rozalja głównie znana była z tego, że miała żydowskiego kochanka. To też nazywali ją „żydowską kochanką". Śmiano się z niej i wytykano ją palcami. Kochankiem tym był znany swego czasu w dzielnicy praskiej „Abramek Choinka", ryzykant pierwszej klasy. Silny, atletycznej budowy drab, który karjerę złodziejską rozpoczął na „furmaństwie", kradnąc z wozów co się da, z koszyków w bazarach; w następstwie wykształcił się na „klawisznictwie", odsiedział parę wyroków drobnych po roku, dwa i trzy, aż ostatecznie przerzucił się na alfonsostwo, a to już z tej racji, że był urodziwy, młody, barczysty i „pięściwy" i że nożem władał bardzo skutecznie. Na pewnej robocie poznał się z Rozalją Sołdat i tak ją usidlił, że dziewka, choć obrotna była i mocna w pięści, drżała przed nim jak liść. Nieraz przecież poczuła już na swoich barkach łapę Abramka.
Przez pewien czas miała trochę swobody, bo „Abramek" poszedł na bandytyzm. W szajkę się zaciągnął. Chciał—jak mówił—więcej zarobić i wyjechać do Buenos-Aires, gdzie alfonsostwo się lepiej opłaca, niż w kraju.
Nie poszczęściło się. Stasiek Piechotka i czarna maska popsuli szyki. Ale Rozalja Sołdat nie martwi się tem. Przeciwnie, w głowie jej powstaje myśl radosna. Widzi w swej wyobraźni Abramka skutego w kajdankach, w celce więziennej. Będzie wolna, samotna. Policja ma go już na oku.
Niebawem — po wywiadach i obserwacji — udano się do wesołego domku na Szmulki. Zastano Rozalję w różowym humorze, rozbawioną, pijaną. Na widok policjantów oprzytomniała nieco. Rozalja zrozumiała, że się coś niedobrego dzieje, jeżeli tyle naraz policji przyszło do niej. Nie daje jednak za wygraną, udaje chwacką i pewną siebie, acz niepewnie stoi, bo nawpół pijana jeszcze, z nogi na nogę przestępuje, a że jest wyszczekana, bierze z miejsca na gadanie.
- Tu dziś u mnie nikogo niema. Byli goście, to i poszli. Tu panowie nie mają czego szukać. Bozię kocham. Nic nie wiem.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 24/1928, Herman Czerwiński, zdj. NAC