Czarna maska cz. 2
Ale policjanci wiedzieli kogo mają szukać. I Rozalja Sołdat również wiedziała, dobrze wiedziała.
Stara Pasznikowa utrzymująca wesoły domek aż się trzęsie, wciska między policjantów, rękami wymachuje, pluje, wrzeszczy, sapie.
- Panowie naczelniki miszlą, że u mnie jak u tej Goldy Kozak na Radzyminskiej? U mnie spokojny interes i spokojne goście. Ja Bogu dziękuję, jak są spokojne goście. Ma co mnie awanturniki i hojraki? Dwie tylko u mnie mieszkają. Jak panowie naczelniki widzą — dwa łóżka. Poco więcej, naco więcej? Dzisiaj niema interesu. Jak więcej dżywek i więcej gości — to zaraz szkandal.
- Powiedzcie, czy znacie Staśka Piechotą?
- Ja zawsze chodzę na piechotą, to co ja mam znać jakiegoś Piechotę?
- No, a kiedy był tu ostatni raz Abramek Choinka?
- Abramek Choinka? Bo ja wiem, gdzie un jest? Czy un jest mój kochanek? Ja nie potrzebuje kochanka, Abramek? Co ja z nim mam? Un wyjechał, wyjechał. A gdzie? Bo ja wiem? Ja za nim nie chodzę.
Ale Rozalja Sołdat wiedziała. Wszystkie naraz kolory uderzyły na jej wymarnowaną i zużytą twarz, wypudrowaną i wyszminkowaną. Oczy jej latały na wszystkie strony, wystraszone, czegoś niepewne. A cała zagadka wyjaśniła się wkrótce, gdy ten „gruby agent", wszędzie węszący, zerwał pierzynę z łóżka starej Pasznikowej i wyciągnął za kudły tulącego się w pierzach Abramka Choinkę.
- A, Abramek!
- Ano ja. Przespałem się, a teraz już jestem wyspany.
- No — i co?
- Nic. A w czem rzecz?
- Powiesz, co wiesz?
- Powiem, co mam nie mówić?
Stara Pasznikowa rwała sobie włosy z głowy.
- Gewałt! Gewałt! Żeby go cholera. — Co on mnie narobił?
Rozalja Sołdat jakgdyby się nie orjentowała w sytuacji, pyta naiwnie:
- Czy ja mam także iść z panami?
Pod silną eskortą odprowadzono oboje do policji.
Przeczucie nie omyliło Rozalji Sołdat: widzi go okutego w kajdanach.
Pod kluczem.
I powoli, po nitce do kłębka, wyszły najaw dzieje bandyckiej szajki, która rozpanoszyła się na szosach. Dochodzenie zataczało coraz szersze kręgi. Zeznania Abramka Choinki, Rozalji Sołdat i starej Pasznikowej dostarczyły bardzo wiele materjału. Okazało się istotnie, że po ostatnim napadzie w lesie sokołowskim nastąpił podział krwawej zdobyczy. Opowiedział to ze szczegółami Choinka. Nie przeszło spokojnie i gładko. Hardo się postawił Stasiak Piechotka. Uważał sią za pokrzywdzonego, gdyż na jego „dolę“ za mało przypadło.
- Zakapuję! — wołał. — Siebie, ale i was zatopię. Jak sitwa to sitwa. Jeden tak, a jeden tak? Nie! Albo wszyscy mają równą dolę, albo nie?
Splunął i chciał odejść.
Zagotowała się złodziejska krew. I niedługo trwało, gdy Felek Raus, jeden z bandytów (co to niedawno zmarł na suchoty w więzieniu Świętokrzyskiem), zastrzelił swego spólnika Piechotkę. A przedtem szamotali się i szarpali ze sobą. Rozbiegło się bractwo. Ten tu, ten tam. A Abramek Choinka pod pierzynkę do kochanki... W lesie pozostał tylko trup i czarna maska.
Powoli policja wyłowiła poszczególnych członków bandy. Wszyscy znaleźli się pod kluczem. Abramek Choinka (organizator-finansista), Felek Raus, Zachorje Bisemowicz, Icek Spódnica (główny paser), Marja Wilczek, Michalina Szklarek, Chana Szapiro, Rozalja Sołdat, Pesa Pasznikowa i inni.
Śledztwo skierowane zostało na drogę doraźną, lecz wobec braku niezbitych dowodów, a głównie wobec śmierci Piechotki, na którego jak to się w tego rodzaju wypadkach praktykuje — zwalili bandyci cały ciężar oskarżenia, zresztą ze względów natury prawno-formalnej sprawa przeszła pod rozpatrzenie sądu zwykłego. Każdemu wymierzono karę zależnie od roili, jaką odegrał. Sąd nikogo nie skrzywdził. Każdy otrzymał swoją dolę. Jeden tylko nie otrzymał doli — Stasiek Piechotka.
Siedzi teraz w więzieniu na wiecznej odsiadce Abramek Choinka i przypomina sobie, jak to mu dobrze było przy boku Rozalji Sołdat i jak to mu ciepło było pod pierzyną u starej Pasznikowej. I nicby się nie stało, gdyby nie ten gruby agent, co oczyma wszędzie i do zasłanego łóżka zajrzał, a potem za kudły go stamtąd wyciągnął. Inaczej — grzałby się pod pierzyną. A teraz co? W miejsce pierzyny — z kilku desek zbita nara. Zamiast szerokich przestworzy wolności — wąskie, zakratowane okienko, przez które zaledwie widać słaby promyk światła. I zły jest więzień na siebie, na cały świat, na wszystkich — głównie na Ro- zalję Sołdat, że sobie teraz, na wolności, po odsiedzeniu wyroku (1 rok i 5 miesięcy) wzięła innego kochanka i o nim zapomniała.
A gdy się ją o to zagada, odpowiada:
- Czy ja nie mogę sobie wziąć kochanka, jakiego zechcę? Czy on mnie może zabronić? Cóż to, czy świat dla mnie zamknięty? Czy to ja już taka stara maszkara jestem?
Tak czarna maska zdemaskowała zakazane oblicza.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 24/1928, Herman Czerwiński, zdj. NAC