Niezwykła przygoda cz. 1
Godzina 6 rano. Nikle światełka sygnałów małej stacji kolejowej B., kresowego miasteczka tejże nazwy, wynurzają się z mroków nocy, jakby otulone w mgłę jesienną. Ze zgrzytem hamulców zatrzymuje się nocny pociąg, by pozostawiwszy na stacji jedynego pasażera, za chwile pomknąć dalej. Przejmujący ziąb późnej jesieni, drobny, mżący deszcz, zdają się przenikać do szpiku kości samotnego podróżnego.
Był nim wywiadowca śledczej policji Adam Zarębski, którego los rzucił tu, na nowe miejsce pracy. Jesienne palto źle chroniło przed wiatrem, wiec wszedł do budynku stacyjnego, aby rozgrzać się nieco w cieple i przesiedzieć do rana. Próżne nadzieje. Jedyna maleńka poczekalnia dla pasażerów była literalnie nabita podróżnymi. Znaleźć sobie miejsce w tej ciżbie było niepodobieństwem, dłuższe zaś przebywanie w zatęchłej atmosferze, pełnej wyziewów, groziło zawrotem głowy. To też zrezygnowany podróżny wyszedł na peron.
Przeszedłszy kilkakrotnie pod oknami dyżurnego urzędnika kolejowego, z westchnieniem ogarnął wzrokiem wnętrze dobrze oświetlonego, a zapewne i dobrze ogrzanego pokoju, a w nim postać schylonego nad aparatem telegraficznym pracownika. We wspomnieniach odżyły własne jego dzieje, przed wojną kiedy tak samo schylony, pełnił swe ciężkie obowiązki stacyjnego telegrafisty, zaczynając od najniższego szczebla karjerę urzędniczą. Potem przyszła wojna światowa, zręczne uchylenie się od ewakuacji do Rosji i moment, kiedy organizowała się w jego rodzinnem mieście straż obywatelska, a on jeden z pierwszych, zaciągnął się do jej szeregów, dumny, że spełnia społeczny obowiązek. W miarę, jak czas upływał i z szeregów straży wyrosła karna i zwarta organizacja policyjna, wywiadowca Zarębski już w niej pozostał, obierając sobie za dalszy zawód ciekawą, ale jakże niebezpieczną służbę policjanta śledczego. Odezwała się w nim żyłka do tropienia przestępstw: nowy rodzaj pracy pochłaniał go i interesował coraz więcej; kilka świetnych wyników zwróciło na niego oczy i uznanie władz — posypały się odznaczenia, a ot i teraz, po awansie, otrzymał nowy przydział do miasta B.
Przeszedłszy się kilka razy wzdłuż peronu. Zarębski skierował się drogą ku miastu. Nędzne uliczki nie były jeszcze zupełnie rozbudzone, gdzie niegdzie tylko zaspany handlarz otwierał okiennice sklepiku. I chodniki i wyboista jezdnia zdawały się być jedną kałużą błota, zasilaną przez nieustannie padający deszcz. Hasz podróżny mijał właśnie pretensjonalne lustrzane szyby jakiejś razury, kiedy przyszła mu myśl, że przed zameldowaniem się nowej władzy powinien swój wygląd doprowadzić do porządku
Wszedł więc, by się ogolić.
Wnętrze razury bynajmniej nie było zachęcające. Panował tu zupełny nieład. Ne niezamiecionej podłodze widniały kępki włosów z dnia ubiegłego, serwetki i bielizna porozrzucane tu i ówdzie: jedno z luster było mocno wyszczerbione, a rozlana woda przewrócone krzesła dopełniały widoku nieporządku. Pędzie i przybory na półce przed upstrzonem lustrem zmieszane były razem. Zdawaćby się mogło, że umyślnie ktoś się starał pozostawić w lokalu największy nieład.
Jeszcze nie zdążyli sprzątnąć, widocznie przyszedłem za wcześnie — pomyślał Zarębski kierując się ku wyjściu.
- Moje uszanowanie panu dobrodziejowi— usłyszał głos poza sobą i odwrócił się.
Z poza drzwiczek drewnianego przepierzenia ukazał się niski, krępy osobnik z rozczochraną głową i maleńkiemi oczkami, biegającemi niespokojnie. Ubrany w biały, mocno przybrudzony fartuch fryzjerski, trzymał w ręku brzytwę, wywijając nią od niechcenia.
- Szanowny pan zapewne życzy się ogolić?— zapytał.
Zarębski, któremu dziwny wygląd zakładu i subjekta zupełnie się nie podobał, zamierzał krótko odmówić i wyjść, gdy ten, spostrzegłszy widocznie niemiłe wrażenie, jakie wywołał, począł się usprawiedliwiać tonem jak najbardziej uniżonym.
- Pan szanowny daruje, że u nas jeszcze nie sprzątnięte—doprawdy to moja wina: trochę dziś zaspałem—tłómaczył się fryzjer, podnosząc jeden z foteli i zapraszając gościa wyszukanym gestem do usadowienia się przed lustrem. Zarębski popatrzył chwilę na deszcz i błoto na ulicy a uprzytomniwszy sobie, że jeszcze ma ilość czasu, z którym nie wiadomo co począć, zagłębił się w fotelu z uczuciem pewnego zadowolenia.
- Proszę mnie ogolić — zdecydował.
- Służę szanownemu panu. Napewno szacowny pan będzie ze mnie zadowolony. Pan szanowny nietutejszy, wiec nie wie, że ja, nie chwaląc się, jeśem najpierwszym fryzjerem w całem B. — zachwalał się golibroda, z nadzwyczajnym pośpiechem porządkując półeczkę przed lustrem W chwile potem, jakby chciał pobić rekord szybkości w goleniu, rzucił się za przepierzenie, spiesznie zamykając drzwi za sobą, skąd po kilku sekundach powrócił z wodą gorącą i niezbędnemi przy borami. Namydliwszy starannie twarz gościa, fryzjer sprawdził na paznokciu ostrze brzytwy, poczem rozpoczął golenie.
Wysoce pochlebny sąd, jaki wydał o swych zdolnościach prowincjonalny golibroda, był najzupełniej usprawiedliwiony Brzytwa jeździła po policzkach i podbródku gościa z piorunującą, wprost niewiarogodną szybkością. Wydawało się, że fryzjer chce olśnić nowego klienta i roztacza przed nim cały zasób swego kunsztu, aż wkońcu, poza całym podziwem, Zarębski począł odczuwać coraz wyraźniejszy lęk przed tym szczególnym rekordzistą, gdyż zdawał sobie sprawę, że wystarczy lekkie drgnięcie ręki, mały błąd w błyskawicznych ruchach brzytwy, a ostrze z całego rozpędu wrazi mu się w krtań. Wreszcie nie wytrzymał:
- Panie, nie tak gwałtownie — proszę golić wolniej. Mnie się wcale nie śpieszy.
Fryzjer raptownie przerwał golenie.
- Czy pan nic nie słyszał? — zapytał nagle z wyraźnym niepokojem, poglądając na zamknięte drzwiczki przepierzenia.
- Nic, zupełnie nic — odrzekł zdziwiony nieco tym nieoczekiwanym zwrotem wywiadowca.
- To całe pańskie szczęście — wyszeptał dziwaczny fryzjer, podejmując na nowo swe zajęcie.
Zarębski poczuł się jakoś nieswojo. Nieład w razurze oraz niezwykłe zachowanie się fryzjera wzbudziły w nim jakieś markotne, niejasne przeczucie grozy i niebezpieczeństwa. Zapewne nerwy po nieprzespanej nocy — pomyślał.— Rzucę do licha golenie i przejdę się trochę—napewno się uspokoję — i zrobił ruch usiłując powstać z fotelu.
- Ani kroku!... — usłyszał nagle ochrypły głos golibrody i w lustrze ujrzał wlepione w siebie dwoje obłędnych oczu, a na gardle uczuł ostrze brzytwy — jedno poruszenie, a poderżnę ci gardło.
Owładnięty śmiertelnym strachem, Zarębski zamarł na chwilę. Choć obyty z niezwykłemi sytuacjami i rozumujący jasno w obliczu niebezpieczeństwa, uczuł, że siły go nagle odbiegły i nie wie, co począć.
W sąsiednim pokoju dał się słyszeć przeciągły, przytłumiony jęk. W tym samym zaś momencie poczuł znów na gardle ucisk strasznego ostrza. Fryzjer nachylił twarz tak blisko, te dotykał niemal twarzy Zarębskiego i utkwiwszy w nim obłąkane, szeroko otwarte źrenicę, gorączkowo zapytał:
- Czy i teraz nic pan nie słyszał?...
Pomimo cały wstrząs, jaki ogarnął wywiadowcę, instynkt samozachowawczy podsunął mu jedyną w tym wypadku odpowiedź:
- Nie, nic nie słyszałem.
- A... to i dobrze—z ulgą wyszeptał fryzjer, nie zmniejszając pomimo to ani na chwilę nacisku brzytwy.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 8/1928 , Komisarz S., zdj. NAC