Z teki kryminalisty. Papierowa torebka cz. 3
Komisja sądowa powróciła do Koszalina. Prokurator wydał odpowiednie ogłoszenia i wyznaczył wysoką nagrodą za ujęcie względnie umożliwienie aresztowania nieznanych sprawców. Jednakże tylko z zarządu kolei państwowych nadeszła wiadomość, że na małej stacyjce jakichś czterech podejrzanych mężczyzn wsiadło owej nocy do pociągu, idącego w kierunku Szczecina.
Minęły tygodnie. Nad sprawą zawisła zasłona tajemnicy. Coś jednakże należało zrobić.
Prokurator przekazał odnośny akt wraz z ową papierową torebką berlińskiej policji kryminalnej „celem przeprowadzenia dalszych dochodzeń". Ponieważ chodziło tu o morderstwo rabunkowe, przeto przydzielono sprawę właśnie mnie, jako kierownikowi oddziału przeciwbandyckiego. Sprawa przedstawiała się beznadziejnie, ale właśnie ta beznadziejność drażniła moją ambicję. W pierwszym rzędzie postanowiłem zasięgnąć rady swego wachmistrza Lohrengela, doświadczonego praktyka.
Jakkolwiek raz po raz czytaliśmy wspólnie odnośny akt, poszukując punktów zaczepnych, zawsze jako jedyna wskazówka wysuwała się na pierwszy plan owa papierowa torebka, którą umieszczono w kopercie i dołączono do sprawy. Ileż to pytań nasuwało się na temat tej torebki: czy pochodzi wogóle od morderców? A jeżeli tak, to co dalej? Czy właściciel tej torebki był może tylko przypadkowym klientem odnośnego sklepu z tytoniem? Czy sprzedawca będzie mógł dać wogóle wyjaśnienia, jak często w ostatnich czasach opakowywał zakupione u niego wyroby tytoniowe w takie właśnie torebki? Czy będzie mógł opisać wygląd kupujących—i wiele innych.
Postanowiłem jednakże przeprowadzić natychmiast dochodzenie i powierzyłem to zadanie Lohrengelowi. Po godzinie jednakże wachmistrz już powrócił i zameldował, że sklep, którego adres wydrukowany był na torebce, nie istnieje już mniej więcej od ośmiu lat. — To był ślad, którego poszukiwałem. Uradowany zerwałem się z krzesła. Wachmistrz spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem. Kochany wachmistrzu — odezwałem się do niego — nie pojmujecie widzę mej radości. A oto właśnie bez waszej cennej wiadomości byłbym zrozpaczony. Fakt zaś, że odnośny zakład handlowy nie istnieje już od ośmiu lat, a torebkę znaleziono przecież na drugi dzień po morderstwie w lasku pod Koszalinem — napawa mnie nadzieją, że... Wachmistrz pojął moją myśl: „W takim razie musimy krok za krokiem badać historję istnienia i likwidacji odnośnej firmy handlowej. Przecież takie torebki muszą się gdzieś znajdować jeszcze po dziś dzień, skoro jedną z nich znaleziono w owym lasku” — zawyrokował.
Lohrengel rozpoczął dochodzenia. Został zupełnie zwolniony od innej służby, a poświęcił sią wyłącznie tej jednej sprawie. Upłynęło nieraz kilka dni, zanim go znowu widziałem. Jak pies gończy węszył wokoło, zbliżając się ostrożnie, ale pewnie do celu. Wreszcie nadszedł dzień, w którym zjawił się przede mną wesoły i uśmiechnięty. „Panie komisarzu, w jednej z knaip na przedmieściu Nowa Kolonja wykryłem nasze torebki"—zameldował, wydobywając równocześnie triumfująco z kieszeni jakąś torebkę z papierosami. „Ustaliłem co następuje: ówczesny właściciel sklepu z wyrobami tytoniowemi likwidował ten zakład, a kupił sobie knajpę na Nowej Kolonji. Wszystkie zapasy cygar, papierosów i torebek, jakie w czasie likwidacji sklepu posiadał, zabrał z sobą do szynku. Musiało być tego dużo. skoro sprzedając po kilku latach knajpę, pozostawił jeszcze pewien zapas torebek swemu następcy. Knajpa zmieniała od tego czasu często właścicieli, a obecnie należy do niejakiego Fahrenholza. Kupując u niego papierosy, prawie nie mogłem ukryć wzruszenia, gdy mi je podał w takiej samej torebce, jaka została znaleziona w lesie pod Koszalinem."
Porównałem obie torebki. Nie ulegało wątpliwości, że obie pochodzą z jednego i tego samego źródła. Został zrobiony olbrzymi krok naprzód. Moja nadzieja rosła. Przez chwilę zastanawiałem się nad planem i sposobem dalszego działania. Nie—powiedziałem sobie—nie mam teraz czasu ani wyboru, musimy nad ową knajpą roztoczyć szczegółową a nieprzerwalną obserwację. Zdawałem sobie sprawę z tego, że zadanie to nastręczać będzie wiele trudności, albowiem zarówno szynkarz jak i jego goście pod żadnym pozorem nie powinni dowiedzieć się o tem, że są obserwowani. Podzieliłem swoich wywiadowców na trzy grupy. Dwaj pierwsi—występujący w roli rzemieślników, poszukujących pracy — dozorowali knajpę przed południem, dwaj inni po południu, a ostatnia dwójka—udająca woźniców, zapijających się po całodziennej pracy - wieczorem. Wszyscy otrzymali polecenie dokładnego wzajemnego komunikowania sobie wszelkich spostrzeżeń. Zadaniem ich było ujawnienie owego tajemniczego „Karola".
Niepostrzeżenie odprowadzali wywiadowcy każdego poszczególnego bywalca knajpy zosobna do domu, ustalali jego adres, imię i nazwisko. Tym sposobem z pomiędzy dosyć licznych stałych gości wyłuskali tych kilku, którzy nosili imię „Karol”. Obserwacja została więc ograniczona do tych kilku „Karolów- i rozpoczęto tajne a dokładne ustalanie ich przeszłości pod względem kryminalnym. Pomiędzy nimi znajdował się pewien „Karol", który stawał już kiedyś za zabójstwo przed sądem przysięgłych, a ponadto kilkakrotnie był karany. Był nim zwolniony niedawno z więzienia Karol Wollwitz. Wobec tego poleciłem jego tylko jednego otoczyć ścisłym, tajnym dozorem.
Wollwitz, jak ustaliliśmy, uczęszczał także do innej knajpy. Tutaj poznaliśmy jego przyjaciół. Jednym z nich był „Fryc Kajdaniarz” również kilkakrotnie karany zawodowy przestępca, drugim zaś jakiś zbankrutowany aktor, a trzecim—pomocnik handlowy, obecnie niewiadomo z jakich źródeł czerpiący środki na swe utrzynie. Ten ostatni pochodził z Kallies.
Zarzucona sieć zaczęła się zacieśniać. Teraz chodziło tylko o to, aby wszystkich ująć jednocześnie a niespodzianie i udowodnić im popełnienie strasznego przestępstwa. Nowe przeszkody i trudności zaczęły się piętrzyć. „Fryc Kajdaniarz" był poszukiwany za kradzież z włamaniem do pewnego magazynu z obuwiem w Berlinie. Nie miał przeto stałego miejsca zamieszkania, a kluczył niczem stary doświadczony lis. Człowiek z Kallies prowadził proces rozwodowy ze swą żoną i ukrywając się przed nią— zaszył się gdzieś w Berlinie. Wówczas, gdy pobyt jednego w pewną noc był nam znany, to drugi przepadł gdzieś bez wieści, czasem znowu obaj ginęli nam z oczu w odmętach olbrzymiego miasta. Wreszcie wszelkie trudności zostały przez nas przezwyciężone.
Pewnego mroźnego dnia grudniowego o g. 6 rano dowiedzieliśmy się, gdzie się wszyscy czterej podejrzani w danej chwili znajdują. Wollwitz i aktor mieszkali na Nowej Kolonji, pozostali dwaj nocowali w Berlinie. Mieszkanie to wzięto niezwłocznie pod obserwację. Na pierwszy ogień wzięto Wollwitza. Ponieważ należało się tu liczyć z możliwością czynnego oporu, postanowiłem osobiście przeprowadzić to aresztowanie. O godz. 7-ej, gdy poranek pokryty był jeszcze czarnym płaszczem grudniowej nocy, zadzwoniłem do mieszkania Wollwitza. Kobieta, która w kuchni przygotowywała śniadanie dla dwojga dzieci, chyłkiem podeszła do drzwi i podejrzliwie obserwowała mnie przez okienko. Przed drzwiami widziała stojącą jedną jedyną postać. Podziałało to na nią uspakajająco. Policja nigdy nie przychodzi sama. Odemknęła drzwi. W skąpem świetle korytarza zmierzyła mnie niedowierzająco oczyma od stóp do głów. Widziała przed sobą młodego człowieka z pustym prawym rękawem, wsuniętym do kieszeni płaszcza. Prosiłem, aby zawiadomiła Wollwitza, że „ten bez ręki przyszedł".
Źródło: „Na Posterunku”, nr 10/1928, zdj. NAC